Zawsze, gdy tylko ten temat się pojawia, mam wrażenie, że rozmawiamy o żeńskiej wersji potwora doktora Frankensteina. Że im bardziej będzie złożona, niejednorodna, pozszywana z pochodzących z przeróżnych zupełnie parafii kawałków, tym więcej wstąpi w nią życia. Jakby szwy były żyłami, w których tętnią kontrasty, wprawiając ją w ruch. Tożsamość.
Po polsku to słowo jakoś rozlewa się na boki, brzmi tak, jakby chciała meandrować i się rozgałęziać. Rozrastać i zdobywać. Po łacinie jest zupełnie inaczej – „Identitas” brzmi jak szczelina, pęknięcie w gładkiej powierzchni. Jak szpara między drzwiami a framugą, przez którą pada cienka smużka światła i dochodzą niewyraźne dźwięki. Ale nie ma mowy o żadnym przeciwieństwie, to jak początek i ciąg dalszy. Tym właśnie jest tożsamość – cienką szczeliną, przez którą przenika, sączy się jakiś nieskończony, nieskończenie bogaty świat. Natykamy się na nią jak na wyrwę w chodniku, potykamy o nią. Dopóki wszystko działa „jak należy”, dopóty nie jest nam potrzebna. Póki chodzimy jak w zegarku, równym krokiem, jak element sprawnej maszyny, nie dostrzegamy żadnych szczelin ani pęknięć. Natknąć na nią można się tylko w pozycji klęczącej. Najlepiej z rękami opartymi o ziemię, jak po potężnym ciosie w brzuch, nie mogąc złapać powietrza. „Identitas” – cieniutka strużka wody żłobiącej dziurę w powierzchni.
Czytaj więcej
Nie wiadomo, gdzie zdrada się zaczyna, jasne jest tylko, w którym miejscu się kończy. Na wisielczym sznurze, na uciekających przed wzrokiem zdrajcy spojrzeniach albo witających go plecach.
Jakub zapłacił za wiedzę o tym, kim jest, przetrąconym biodrem. Naród Wybrany – czterdziestoma latami na pustyni. Każdy z proroków – ciężkim kryzysem psychicznym. Maria Magdalena – otarciem się o śmierć przez ukamienowanie. To zawsze jest szczelina, wąska ścieżka nad przepaścią. I jeśli jest jakiś „podręcznik budowania tożsamości”, to na pewno nie jest nim żaden z tysiąca o podobnie brzmiących, skomponowanych przez egzaltowane absolwentki socjologii i kulturoznawstwa tomiszcz.