Jakub Ekier: Tłusta i niezbyt ładna Włoszka

Arcydzieło odkrywa naszą wspólność z kimś, kto je stworzył. Przekracza wtedy granicę dzielącą nas od umarłych, przełamuje bariery czasu i przestrzeni, różnicę między doznaniem realnym a wirtualnym. Ale nie wiadomo, kiedy zechce – jak tego roku przekonałem się w paryskim Luwrze.

Publikacja: 18.10.2024 14:16

Jakub Ekier: Tłusta i niezbyt ładna Włoszka

Foto: AdobeStock

Odwiedzałem to olbrzymie muzeum pierwszy raz. Ale nie pierwszy raz czekałem z napięciem, aż zobaczę malarstwo znane mi z reprodukcji niekiedy od długich dziesięcioleci. Tak się bowiem składa, że w słynnych galeriach sztuki bywam już raczej w niemłodym wieku.

Czasem coś przez to tracę. W XXI stuleciu jeszcze trudniej niż w poprzednim poczuć się sam na sam z czyimś płótnem. Rojąc się w muzeach jeszcze tłumniej, jedni z nas rozpraszają drugich. A mnie zwłaszcza osoby, co zamiast patrzeć, fotografują. To tak, jakby obraz przestawał wisieć tutaj, a zaczynał bywać gdzie popadnie. Jakby, roznoszony po świecie w pamięciach smartfonów, rozdrabniał się na swoje namiastki, kolejne obok albumów, chust na szyję („Triumf śmierci”, prać ręcznie), podkładek pod mysz („Zwiastowanie”), krawatów („Krzyk”)…

Czytaj więcej

Śpiew rzeczy obcych

Ale czasem dzięki późnym podróżom coś zyskuję. Z wiekiem coraz cenniejsze wydaje mi się każde „tu i teraz”, niedające się zreprodukować ani powtórzyć. A zwłaszcza chwila zachwytu, kiedy czas miniony i obecny stapia się w jedno. Oto w Galerii Uffizi prawie emeryt widzi „Bitwę pod San Romano”, raptem czuje zapach farby drukarskiej idący od książki, w której oglądał Uccella 14-letni – i nie wiadomo, czy mężczyźnie, czy chłopcu wdzięczność odbiera mowę. A nieraz miewam też poczucie, że patrzę zamiast nieobecnych. Jak wtedy, kiedy w wileńskiej Ostrej Bramie schodami wyślizganymi przez pielgrzymów dotarłem pod zjawiskową ikonę. Nagle jacyś niewiadomi bliscy podziwiali ją oczami niewierzącego, które zaszkliło wzruszenie.

Coś z pielgrzymki miała w sobie też stojąca pod Luwrem kolejka śniado-, blado- lub czarnoskórych przybyszów. W końcu jednak zstąpiliśmy z żoną pod ziemię. Pod szklaną piramidą kryjącą hol pogrzebałem nadzieję: nie, z tego natłoku wrażeń i tłoku nic nie zapamiętam.

Coś z pielgrzymki miała w sobie też stojąca pod Luwrem kolejka śniado-, blado- lub czarnoskórych przybyszów. W końcu jednak zstąpiliśmy z żoną pod ziemię. Pod szklaną piramidą kryjącą hol pogrzebałem nadzieję: nie, z tego natłoku wrażeń i tłoku nic nie zapamiętam. Wiem wprawdzie, że muzea trzeba zwiedzać wybiórczo. Wypuściwszy się samopas do paru sal z malarstwem, próbowałem więc nie patrzeć na boki. Mezopotamia, Etruskowie nie, strzałkę „Mona Lisa” miałem za nic. Ale i tak żadnego sam na sam. Nawet ze „Świętą Anną samotrzecią” Leonarda, która mnie jako dziecko urzekła w książce. A na dodatek przy niej wpadłem w sidła: znowu strzałka „Mona Lisa”. Tym razem już do przyległej sali.

Czytaj więcej

Jakub Ekier: Stulecie pana Siłaczka

Same plecy i plecaki, tłumek kłębiący się przed ciemnoszarą ścianą; spomiędzy głów niekiedy odsłaniała się wycinkiem złota rama, a w niej, tylko domyślna z daleka, jaśniała twarz. Zawróciłem – i wtedy przypomniała mi się fraza z pewnego wiersza: „mieli przyjść wszyscy/ jestem sam”… Z wiersza o tym, jak ktoś widzi tamten obraz, do którego nie przepchnę się może nigdy. Ale te strofy też mi tylko majaczyły. Wyjąłem smartfon, pomknąłem w zaciszniejszy kąt i dalej guglować: Zbigniew Herbert, Mona Liza. Żeby tylko był… Jest! „przez siedem gór granicznych/ kolczaste druty rzek”… Cóż za metafory! Dziś nie doświadczamy takich granic; autor, który w tym roku skończyłby 100 lat, mówił trochę o przeżyciu sprzed pół wieku. Ale trochę jednak o moim, a może też osób w tamtej sali: „no i jestem/ widzisz jestem”… Nie Gioconda, ale poeta złowił mnie w sidła, w końcowych strofach sam wciągnięty w zawrotną spiralę wyobraźni: „tłusta i niezbyt ładna Włoszka […] od mięsa życia odrąbana”. I ta puenta: „między czarnymi jej plecami/ a pierwszym drzewem mego życia/ miecz leży/ wytopiona przepaść”…

Więc jednak coś z Luwru zapamiętałem: spotkanie sam na sam inne od spodziewanych. Pomyślałem o nim słowami Herberta, kiedy wreszcie z żoną wynurzyliśmy się spod piramidy. To słowa, jakimi poeta w swojej książce „Barbarzyńca w ogrodzie” kończy esej o twórcach jaskiniowych. „Szedłem – pisze – czując w dłoni ciepły dotyk malarza z Lascaux”.

Odwiedzałem to olbrzymie muzeum pierwszy raz. Ale nie pierwszy raz czekałem z napięciem, aż zobaczę malarstwo znane mi z reprodukcji niekiedy od długich dziesięcioleci. Tak się bowiem składa, że w słynnych galeriach sztuki bywam już raczej w niemłodym wieku.

Czasem coś przez to tracę. W XXI stuleciu jeszcze trudniej niż w poprzednim poczuć się sam na sam z czyimś płótnem. Rojąc się w muzeach jeszcze tłumniej, jedni z nas rozpraszają drugich. A mnie zwłaszcza osoby, co zamiast patrzeć, fotografują. To tak, jakby obraz przestawał wisieć tutaj, a zaczynał bywać gdzie popadnie. Jakby, roznoszony po świecie w pamięciach smartfonów, rozdrabniał się na swoje namiastki, kolejne obok albumów, chust na szyję („Triumf śmierci”, prać ręcznie), podkładek pod mysz („Zwiastowanie”), krawatów („Krzyk”)…

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Głupota etapu
Materiał Promocyjny
Stabilność systemu e-commerce – Twój klucz do sukcesu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Wszyscy jesteśmy populistami
Plus Minus
Jan Maciejewski: Z ofiary w kata
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: W rocznicę wyborów październikowych
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co połączy Polaków tak, jak pamięć o ks. Jerzym Popiełuszce?
Plus Minus
Irena Lasota: Charleston – „Święte Miasto” będące niechlubną stolicą handlu niewolnikami