Bezradna Liga Narodów

Czy Unia Europejska podzieli los Ligi Narodów? Wydaje się, że jednak nie. Obecna konstelacja różni się od tej sprzed II wojny światowej.

Aktualizacja: 19.06.2016 14:28 Publikacja: 16.06.2016 11:44

Panowie w melonikach z nadzieją na wieczny pokój. W centrum kadru: premier Francji Georges Clemencea

Panowie w melonikach z nadzieją na wieczny pokój. W centrum kadru: premier Francji Georges Clemenceau i szef dyplomacji brytyjskiej Arthur Balfour

Foto: Hulton Archive/Getty Images

Zakończenie I wojny światowej miało być początkiem nowej ery: pierwsze wielkie starcie społeczeństw masowych ujawniło bowiem potencjał destrukcji. Wydawało się, że ludzkość wyciągnie wreszcie właściwe wnioski i uzna, że stosunki między państwami powinno regulować prawo, a nie siła, zaś wojna jako sposób załatwiania sporów odesłana zostanie do lamusa historii.

Dlatego traktat wersalski, czyli zbiór norm kładących podwaliny pod nowy powojenny porządek, regulował nie tylko typowe, związane z zakończeniem działań wojennych problemy, jak przebieg granic, zmiany obywatelstwa czy reparacje. Powoływał również do życia Ligę Narodów.

Czytaj więcej

Pomysłodawcą utworzenia Ligi był Woodrow Wilson, prezydent Stanów Zjednoczonych – mocarstwa, które wyszło z tego konfliktu jako największy zwycięzca i rozpoczęło długą drogę, której celem było osiągnięcie globalnego przywództwa. Wilson chciał powołania „uniwersalnego stowarzyszenia narodów dla niedopuszczenia do wojny, która wybuchłaby wbrew traktatowym umowom lub bez ostrzeżenia i pełnego przedłożenia jej przyczyn do oceny opinii świata – a więc w rzeczywistości dla gwarantowania terytorialnej integralności i politycznej niepodległości".

Tak myśleli czynni w amerykańskiej polityce idealiści, uznający wyjątkowość Stanów Zjednoczonych, i niezwykle krytyczni wobec zwyczajów i wzorców europejskich. Misja Nowego Świata miała polegać na odrzuceniu błędów i grzechów Starego Kontynentu, przede wszystkim zasad „równowagi sił" i „koncertu mocarstw". Według Amerykanów to właśnie one prowadziły do wyniszczających wojen w Europie. Dlatego w stosunkach międzypaństwowych zamiast na siłę trzeba postawić na wartości i prawo, które zapanują nad anarchią i ograniczą stosowanie prawa silniejszego.

Na straży tych wartości powinna stać organizacja międzynarodowa, która ograniczy lub nawet zdelegalizuje wojnę jako sposób rozwiązywania sporów. To miał być dziejowy przełom, albowiem w historii ludzkości to wojna, czyli w ostatecznej instancji siła państwa, była najważniejszym i legalnym regulatorem stosunków międzynarodowych.

Outsiderzy

Politycy francuscy i brytyjscy byli mocno sceptyczni wobec amerykańskich planów. Rozumieli jednak, że Waszyngton również po wojnie będzie wpływał na Europę, przede wszystkim za sprawą rosnącej potęgi gospodarczej. Chcąc nie chcąc, prezydent Francji Georges Clemenceau i premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George zgodzili się z koncepcjami prezydenta Wilsona. W trakcie negocjacji pilnowali jednak przede wszystkim interesów swych państw.

Wiesław Balcerak w monografii „Liga nadziei" tak tłumaczy intencje najważniejszych graczy: „Mocarstwom nie chodziło bowiem o wykreowanie jakiegoś międzynarodowego supermocarstwa, ponieważ to godziłoby w ich interesy. Stworzenie Ligi Narodów było podyktowane koniecznością rozładowania nastrojów zmęczonych wojną i spragnionych pokoju społeczeństw. Zgoda mocarstw na taką Ligę, jaka w końcu powstała i tak była wymuszona. Zgoda ta ograniczyła się do stworzenia organizacji roztaczającej wizję trwałego pokoju".

W Lidze, jak w większości organizacji międzynarodowych, mocarstwa miały uprzywilejowaną pozycję. Zyskały większy wpływ na proces decyzyjny aniżeli państwa średnie i małe, ponieważ w Radzie, jej quasi-wykonawczym organie, miały zapewnione stałe miejsce (ten zabieg zastosowano potem w konstrukcji Rady Bezpieczeństwa ONZ).

Poza Ligą pozostały dwa największe mocarstwa kontynentalne: Niemcy i Rosja Sowiecka. Będąc na marginesie, stały się naturalnym wrogiem porządku powersalskiego, i właśnie ten fakt przesądził o nieskuteczności nowej formacji. Jakby tego było mało, w trakcie ratyfikacji na traktat wersalski, a więc także na powołanie Ligi, nie wyraził zgody amerykański Kongres. W ten sposób główny architekt nowego idealistycznego porządku wycofał się z Europy.

Z pięciu mocarstw światowych w Lidze pozostały jedynie dwa - Francja i Wielka Brytania, które dzieliła fundamentalna sprzeczność interesów. Londyn przede wszystkim przeciwdziałał pojawieniu się na kontynencie mocarstwa hegemonicznego lub sojuszu, który mógłby zagrozić globalnemu przywództwu imperium brytyjskiego. Dlatego w pierwszych latach powojennych grał na osłabienie Paryża, wzmacniając wrogów Francji, czyli Niemcy, oraz osłabiając jej sojuszników, czyli przede wszystkim Polskę.

Brytyjczycy w trakcie konferencji w Wersalu reprezentowali interesy pokonanych Niemiec. To za ich sprawą Polska nie otrzymała Gdańska, a o spornych terytoriach miały zadecydować plebiscyty. Mocarstwowy egoizm, którego doskonałym przykładem była polityka brytyjska, był podstawowym powodem nieskuteczności i ostatecznego fiaska Ligi Narodów.

Główny wróg, Polska

Lata 20. wcale nie zapowiadały katastrofy. Państwa małe i średnie miały nadzieję, że Liga będzie skutecznym narzędziem rozwiązywania sporów i w jakiejś mierze uchroni je przed dyktatem mocarstw.

Najważniejszym powodem do optymizmu było zaproszenie Niemiec do koncertu mocarstw. Najpierw w Locarno w 1925 roku Berlin zagwarantował nienaruszalność granicy z Francją i Belgią. W zamian za to w następnym roku został przyjęty do Ligi i otrzymał stałe miejsce w Radzie, potwierdzając swoją mocarstwową pozycję. Stawał się trzecim, obok Paryża i Londynu, filarem porządku wersalskiego.

Niemcy nie zrezygnowały jednak całkowicie z polityki rewizjonistycznej. Swoim wschodnim sąsiadom nie dały takich samych gwarancji granic jak zachodnim. Pozostawiały sobie możliwość pokojowej zmiany terytorialnego status quo w Europie Wschodniej. Układy z Locarno, jak typowe porozumienie mocarstw, zawarte zostały kosztem państw małych i średnich.

Republika Weimarska nigdy nie kryła swoich rewizjonistycznych zamiarów. Jej pierwszoplanowym celem było odzyskanie terytoriów utraconych na Wschodzie. Dlatego też za głównego wroga uważała Polskę, która w Wersalu otrzymała najwięcej terenów należących przed wojną do II Rzeszy. Kanclerze niemieccy nie owijali swego stanowiska w dyplomatyczna bawełnę, mówiąc wprost, że Polska jest państwem sezonowym.

Program rewizji granic wschodnich stanowił absolutny priorytet niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Gustav Stresemann, najwybitniejszy polityk epoki weimarskiej, dzięki swojej dyplomatycznej zręczności sprawił, że rewizja ta stała się możliwa. Jego koncepcja opierała się na wykorzystaniu centralnej pozycji Niemiec na kontynencie (Mittellage). Ocieplił on stosunki z mocarstwami zachodnimi, a zarazem kontynuował linię Rapallo, czyli strategicznego sojuszu z Rosją Sowiecką. Berlin stawał się więc głównym stabilizatorem porządku powersalskiego i za to mocarstwa zachodnie miały mu zapłacić zgodą na pokojową rewizję granicy wschodniej.

Na początku lat 30. taka rewizja wydawała się tylko kwestią czasu. Odbyło się kilka nieoficjalnych konferencji, w których brali udział przedstawiciele biznesu i polityki z Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. W ich trakcie rozmawiano o konkretnych planach zmian porządku wersalskiego, które uwzględniałyby interesy niemieckie kosztem polskich.

Wiele wskazywało na to, że mocarstwa jak zwykle dogadają się i stabilizacja dokona się kosztem państw małych i średnich. W takiej konstelacji było coraz mniej miejsca dla Ligi Narodów, będącej siłą rzeczy przeszkodą w osiągnięciu przez mocarstwa kompromisu, którego istotą miała być rewizja terytorialnego status quo.

Dojście Adolfa Hitlera do władzy w 1933 roku rozpoczęło proces demontażu porządku wersalskiego. Mimo że Führer narodu niemieckiego nigdy nie ukrywał swoich zamiarów, aż do wybuchu wojny politycy zachodni nie rozumieli jego gry. Wydawało się im, że będzie on kontynuował politykę rewizjonistyczną, tyle że bardziej zdecydowanie i brutalnie.

Nic z tych rzeczy. Celem Hitlera nie była zwykła rewizja granicy wschodniej. O tym pisał już w „Mein Kampf", wydanym w połowie lat 20. XX w. Chciał kontynentalnego imperium, którego granice sięgać będą Uralu, albowiem tylko w ten sposób mógł zapewnić przestrzeń życiową swojemu narodowi. W gruncie rzeczy podważał zasady koncertu mocarstw, ponieważ w jego zamierzeniach Niemcy miały osiągnąć w Eurazji pozycję hegemoniczną, co miało się dokonać poprzez rozbiór Rosji Sowieckiej i zniszczenie układu równowagi sił.

Imperium kontratakuje

Hitlerowi chodziło zatem o geopolityczną rewolucję. Szóstym zmysłem wyczuł to Józef Piłsudski. Gdy Francuzi poinformowali go, że w przypadku konfliktu zbrojnego z Niemcami nie przyjdą bezwarunkowo Polsce na pomoc, zaczął sondować nowego kanclerza. Hitler jakby na to czekał i zgodził się na podpisanie deklaracji o nieagresji.

Tego ruchu nie spodziewał się nikt, ponieważ antagonizm polsko-niemiecki był jedną ze stałych porządku wersalskiego. Na dodatek Hitler równocześnie schłodził relacje z Moskwą, a więc odrzucił sojusz mocarstw rewizjonistycznych, który był kolejnym dogmatem polityki weimarskiej. Dokonał tego wbrew własnym dyplomatom, którzy nie zgadzali się na taką reorientację. Nie przyszło im do głowy, że Hitlerowi chodzi o to, aby Niemcy były hegemonem w Eurazji, a nie jednym wielu graczy w koncercie mocarstw. Nie rozumieli, że Warszawa w jego planach miała być tzw. młodszym partnerem, który pomoże mu w podboju Moskwy, w zamian za co otrzyma część Ukrainy i zrealizuje swoje marzenie o Polsce od morza do morza. Notabene ani Piłsudski, ani potem Beck nie potraktowali tych geopolitycznych planów poważnie.

Jednocześnie Hitler zwrócił się przeciwko Lidze Narodów, którą uważał za jeden z symboli porządku wersalskiego. Już w październiku 1933 roku wypowiedział członkostwo w tej organizacji, co oznaczało symboliczne zakończenie krótkotrwałego koncertu mocarstw zachodnioeuropejskich w okresie międzywojennym.

Dziś wiemy, że kolejna wojna była kwestią czasu. Hitlerowi nie chodziło wcale o wchodzące w skład Rzeszy terytoria zamieszkane przez Niemców. Ich uzyskanie były tylko pretekstem do wywołania konfliktu zbrojnego, który przyniesie mu hegemonię na kontynencie.

Stalin snuł jeszcze śmielsze plany. Dążył do podboju świata i stworzenia globalnego Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich. W tym celu chciał sprowokować długotrwałą i wyniszczającą wojnę między krajami kapitalistycznymi. Sowiety miały się w nią włączyć w jej końcowym etapie i wtedy podbić wyczerpane mocarstwa kapitalistyczne.

Francja i Anglia świadome swej słabości grały na czas i próbowały skierować ekspansję Hitlera na Wschód. Polityka appeasementu nie brała się z głupoty elit francuskich i angielskich, lecz z realnej oceny słabości własnych sił i zasobów.

Nie miał racji Henry Kissinger, który w „Dyplomacji" dowodził, że „demokracje zachodnie okazały się krótkowzroczne i bezmyślne", ponieważ, jak utrzymywał, w warunkach powersalskich powinny zdecydować się na strategiczną współpracę z Moskwą lub Berlinem, której ceną byłaby suwerenność Polski. Zarówno Hitler, jak i Stalin chcieli zniszczyć równowagę sił w Europie. Paryż i Londyn, zawierając strategiczny sojusz z jednym z nich, stałyby się akuszerami czerwonego lub brunatnego kontynentalnego hegemona, który w końcu zwróciłby się przeciwko nim. Pozostawała gra na czas.

W takiej grze nie było już miejsca dla Ligi Narodów. Dlatego to nie w Genewie, czyli siedzibie Ligi, lecz w Monachium we wrześniu 1938 r. dokonał się ostatni akt polityki ustępstw wobec III Rzeszy. Premierzy Wielkiej Brytanii – Arthur Neville Chamberlain, i Francji – Édouard Daladier, dając zgodę na rozbiór Czechosłowacji, chcieli skierować niemiecką ekspansję na Wschód, skracając dystans Niemców do Sowietów. Zakładali, że Hitler nie będzie prowadził wojny na dwa fronty. Za cenę szeregu ustępstw odsunęli termin ostatecznej rozprawy do czerwca 1940 roku, czyli do klęski Francji.

W podręcznikowych ujęciach historia Ligi Narodów jest przykładem nieskuteczności prawa międzynarodowego. To błędna ocena, albowiem to nie prawo międzynarodowe jest podmiotem stosunków międzynarodowych, lecz suwerenne państwa narodowe, w szczególności te najsilniejsze, które nazywamy mocarstwami lub potęgami. Reguły prawne są jedynie funkcją relacji pomiędzy nimi. Skuteczność prawa zależy więc od tego, czy jest ono przez nie przestrzegane czy też nie.

Fiasko Ligi Narodów jest więc w gruncie rzeczy fiaskiem polityki mocarstw i niczym więcej. Jaką więc lekcję należy wynieść z okresu międzywojnia?

Pokój i stabilizacja międzynarodowa, a więc główny cel takich organizacji, jak Liga, ONZ czy Unia Europejska, jest możliwy w dwóch przypadkach: gdy mocarstwa dążą do stworzenia układu równowagi sił i starają się go utrzymać lub gdy jedno z nich zdobywa pozycję hegemoniczną i narzuca swoje reguły innym. Pierwsze miało miejsce w XIX wieku w Europie ponapoleońskiej, drugie zaraz po zakończeniu zimnej wojny, gdy Ameryka pozostała jedynym supermocarstwem.

Problemem porządku europejskiego w ostatnich 150 latach była systemowa nierównowaga. Spowodowało ją pojawienie się na scenie międzynarodowej zjednoczonego państwa niemieckiego w 1871 r. Niemcy nie dały się wpasować w ład międzynarodowy, ponieważ były zbyt silne, aby odnaleźć się w układzie równowagi z innymi mocarstwami, i za słabe, by stać się hegemonem. W efekcie w latach 1871–1945 były głównym czynnikiem destabilizującym relacje międzypaństwowe. Na tym właśnie polega istota opisywanej przez politologów i historyków tzw. kwestii niemieckiej (die deutsche Frage).

Bezwolny hegemon

Hans Kundnani, politolog z German Marshall Fund, w wydanej przed rokiem książce „Paradoks niemieckiej potęgi" („The Paradox of German Power") twierdzi, że obecnie jesteśmy świadkami powrotu „kwestii niemieckiej" na arenę dziejową. Stawia diagnozę, że Republika Federalna Niemiec po zjednoczeniu nie potrafiła skutecznie zintegrować systemu europejskich państw narodowych właśnie ze względu na swoją relatywną siłę i jednoczesną słabość.

Nie znaczy to jednak, że w Niemczech narodzi się nowy Führer, który poprowadzi swój naród na wojnę o nową przestrzeń życiową. Berlin nie działa destabilizująco na porządek geopolityczny, lecz na geoekonomiczny. Najbardziej jaskrawym przykładem takich działań jest zarządzanie przez Angelę Merkel kryzysem w strefie euro. Niemcy są na tyle silne, aby przeciwdziałać rozpadowi strefy euro, ale za słabe, aby zwalczyć przyczyny kryzysu zadłużeniowego.

Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Czy Unia Europejska podzieli los Ligi Narodów? Wydaje się, że nie, ponieważ obecna konstelacja różni się od tej sprzed II wojny światowej, gdy dwa słabnące mocarstwa były zainteresowane w utrzymaniu status quo, dwa wznoszące chciały go zniszczyć, a jedno najsilniejsze nie potrafiło się wyrwać z okowów izolacjonizmu. Dziś Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja i Wielka Brytania zainteresowane są utrzymaniem porządku na obszarze euroatlantyckim. Mocarstwem rewizjonistycznym jest Rosja, ale jest zbyt słaba, ażeby mogła w istotny sposób wpływać na decyzje Zachodu. Dla Chin z kolei Europa Zachodnia jest głównym partnerem gospodarczym, więc w naturalny sposób zainteresowane są w jej prosperity.

Dzisiejszy układ wymaga natomiast pewnego przekształcenia i zmiany części obowiązujących w nim reguł. Mocarstwa kontynentalne powinny bardziej asertywnie równoważyć potęgę niemiecką. Przede wszystkim dlatego, że Berlin samodzielnie nie jest w stanie narzucić swoich hegemonicznych reguł. Szczególna rola w tym dziele przypada nie tylko Francji, ale i Polsce oraz innym krajom środkowoeuropejskim. W ostatnich latach Paryż i Warszawa poddały się przywództwu Berlina, ale okazało się, że Niemcy nie mają ani wystarczających zasobów, ani woli, by sprostać roli przywódcy. Nie chodzi tu o prowadzenie polityki antyniemieckiej, lecz o to, aby Francuzi i Polacy wzięli większą współodpowiedzialność za sprawy europejskie, w szczególności za kwestie integracyjne.

W najbliższych latach najważniejszym punktem agendy europejskiej będzie reforma UE. Tym razem jednak jej przygotowanie nie powinno pozostać w gestii dwóch mocarstw. Państwa małe i średnie muszą mieć nie tylko inicjatywę, ale i możliwość realnego wpływu na jej ostateczny kształt. A to dlatego, że mocarstwa wyraźnie nie radzą sobie z zarządzaniem procesami integracyjnymi.

Niemiecka koncepcja pogłębiania integracji w kierunku państwa federalistycznego okazała się dysfunkcjonalną utopią. Dziś Unia musi zarzucić nierealistyczne projekty i uelastycznić swoje struktury, ażeby łatwiej walczyć z dwoma gnębiącymi ją kryzysami: zadłużeniowym i migracyjnym. Europejczycy powinni zawrzeć nową umowę, w której sprawiedliwie podzielą się odpowiedzialnością za sprawy kontynentu. Jeśli tego nie uczynią, to prawdopodobnie utracą to, co udało im się uzyskać po II wojnie światowej: bezpieczeństwo, stabilizację i dobrobyt.

Autor jest historykiem filozofii. Jako ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych pracował w Kancelarii Prezydenta, Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministrów

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu