Wyjechać ze skrzypcami

Władza ludowa w 1968 roku pogoniła żydowskich skrzypków, by poszukali sobie innego miejsca do życia i grania. Z tysiącami innych poszli na Dworzec Gdański w Warszawie, a z nimi duchy tych, którzy od setek lat grali na polskich ścieżkach, podwórkach i salach koncertowych

Aktualizacja: 13.03.2009 23:00 Publikacja: 13.03.2009 22:59

Leonid Olo Spiro (z archiwum Leo Leszka Kantora)

Leonid Olo Spiro (z archiwum Leo Leszka Kantora)

Foto: Rzeczpospolita

Red

Człowiek stworzył skrzypce w poszukiwaniu doskonałości. Żaden inny instrument, dosłownie i w przenośni, nie leży grającemu bliżej serca. Wirtuozi potrafią wydobyć z nich tony i wibracje jedyne w swoim rodzaju – jak linie papilarne palców dotykających strun tego zadziwiającego instrumentu. Podobne kształtem do pięknej kobiety, delikatne, wymagają czułości i łagodnego traktowania.

Mówi się nieraz, że człowiek, który nie zaznał bólu, nie potrafi się cieszyć muzyką. Skrzypce najlepiej wyrażają smutek, żal i ten niezwykły śmiech – przez łzy. Nie przez przypadek jest to instrument umiłowany przez Żydów i Polaków, dwa chyba najbardziej melancholijne narody świata.Smutek i tęsknota w mazurkach Henryka Wieniawskiego to nie tylko jego żydowskie korzenie (matka z domu Wolf, ojciec Rofe-Pietruszka, nazwisko Wieniawski przyjął od nazwy dzielnicy Lublina – Wieniawy). Jego muzyka niesie w sobie klimat charakterystyczny dla polsko-żydowsko-chasydzkiego Lublina.

Jak żaden inny instrument ratowały skrzypce życie ludzkie w najbardziej mrocznych czasach brutalnej pogardy. Można było je wziąć pod pachę i wyjechać tam, gdzie bezpieczniej. Pan Bóg, los i ludzie byli łaskawsi dla skrzypków, bo ci kojarzą się z zacnością i dobrem.

[srodtytul]Leonid Olo Spiro[/srodtytul]

Chodź syneczku, zaniesiemy ciebie do pokoju, pan Leszek przyszedł z tobą porozmawiać – mówi Lucyna do męża Leonida Ola Spiro.

Lucyna – Polka o wiele lat młodsza od męża – zajmuje się nim jak małym dzieckiem. Rok po wyjeździe Ola z Polski Lucyna uciekła do niego z wycieczki Orbisu. Rozmawiamy u nich w domu, na południu Sztokholmu, jesienią 2006 roku. Olo ma już 90 lat, leży malutki, skurczony jak główka skrzypiec. Od roku przykuty do łóżka, łamliwy jak włosek smyczka. Ale rozmawiać chce na wózku, przy stole, z ciasteczkami i herbatą. Elegancki, do obiadu zawsze wkładał marynarkę. Przez całe życie był człowiekiem delikatnym, może nawet delikatniejszym niż skrzypce.

Rodzina Spirów przybyła do Polski w XVII wieku z Hiszpanii. Groby jego przodków są w Opatowie, Krakowie i w Przemyślu. Pradziadek Natan Nata Spiro był znanym talmudystą w Opatowie. Dokumenty o jego rodzinie pojawiają się od 1630 roku. Przed wojną Olo mieszkał z rodzicami i młodszym bratem w stojącej do dziś kamienicy przy Żurawiej 24A. Oczko w głowie mamy, która przeniosła go do szkoły po tej samej stronie ulicy, żeby, nie daj Boże, nie potrąciła go dorożka przy przechodzeniu przez jezdnię.

Ojciec, uzdolniony technicznie, zarządzał 12 kamienicami bogatych Żydów. Tuż przed wojną kupił dwie wille w Józefowie. W jednej z nich rodzina spędzała urlopy, drugą wynajmowała letnikom. W czasie wojny, przed wysiedleniem do getta, polski granatowy policjant zażądał od pana Spiro kluczy do jednego z domów. Do dzisiaj mieszka tam jego rodzina...

Dom na Żurawiej był dostatni, z fortepianem, dużą biblioteką polskich książek. Ojciec – przewidujący i mądry człowiek – namawiał Ola do nauki gry na skrzypcach. Olo skończył więc chemię, a potem Wyższą Szkołę Muzyczną w Warszawie. Studiujący na tej samej uczelni Władek Szpilman korzystał często z gościnności nieco zamożniejszej rodziny Ola i wpadał na obiady.

Kiedy w 1939 roku Niemcy dochodzili do Warszawy, ojciec wysłał Ola do Białegostoku. Reszta rodziny miała dojechać później. Niestety, nie zdążyli. Zginęli w Brzezince. Olowi życie uratowały skrzypce. Grał w restauracji w Białymstoku. Kiedy Rosjanie weszli do miasta, aresztowali go za odmowę przyjęcia obywatelstwa i skierowali do wyrębu lasu w Republice Komi ZSRR. Ostatnim środkiem lokomocji była tratwa. Już w łagrze się okazało, że po drodze skrzypce zalała woda. Olo załamany płakał na pryczy.

Wyczerpująca praca na 40-stopniowym mrozie przy wyrębie lasów, a latem w niesamowitym upale, wśród komarów i z głodowymi racjami chleba, zabierała życie wielu ludziom. Olo w czasie wolnym od pracy przygrywał więźniom na osuszonych przy piecyku skrzypcach. Potem, za zgodą NKWD, poprowadził kółko muzyczne. Kiedyś Żydzi i Polacy zaśpiewali „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Na szczęście strażnicy nie znali polskiego.

Po trzech latach przeniesiono go na Ukrainę. Na tyłach Armii Czerwonej zakładano orkiestry. W 1946 roku Olo był już w swojej zrujnowanej Warszawie. Mieszkanie Spirów na Żurawiej zostało zajęte. Jeden z domów w Józefowie zajmował starszy syn granatowego policjanta. Łaskawa władza ludowa przydzieliła Olowi trzy pokoje w drugim, spustoszonym domu przy Świerczewskiego 15.

Władek Szpilman napisał już wtedy pieśń „Do roboty”, która rozlegała się od rana do wieczora we wszystkich głośnikach, ale pracy Olowi nie dał.

– Mówię do niego: wiesz, że umiem grać! Ale nie chciał ze mną rozmawiać, odwrócił się i odszedł. Pojechałem więc na Dolny Śląsk, do Dzierżoniowa, uczyć muzyki w szkole. W 1949 roku wróciłem do Warszawy i dostałem pracę od Polaków, najpierw w Filharmonii Warszawskiej, a potem w Teatrze Wielkim – opowiada Olo.

Szybko stał się cenionym muzykiem i duszą towarzystwa. Chaczaturian, który wystawiał w Teatrze Wielkim balet „Spartakus”, niezadowolony z gry orkiestry, krzyczał do skrzypków, wskazując Ola: – Czy nie możecie grać tak jak ten pan?

Urósł wtedy w oczach kolegów. Kochali go wszyscy, a on nie wadził nikomu, miły, uczynny, delikatny.

W marcu 1968 roku wezwała go kadrowa, oświadczając, że co do muzyki nie ma zastrzeżeń, ale karygodny jest jego stosunek do kobiet, zwłaszcza do jednej z szatniarek. Był też donos, że Spiro publicznie obrażał dyrektora Liberę. Olo odpowiedział, że kobiety uwielbia i szanuje, a dyrektora nie obrażał, bo w ogóle w życiu nikogo nie obraził. Jednak pani personalnej podziękował, bo ułatwiła mu decyzję wyjazdu z Polski.

Wszyscy wiedzieli, że z przedwojennymi skrzypcami Ola z Polski nie wypuszczą.

– Nie wszyscy w tamtych czasach byli antysemitami. W Związku Lutników dali mi zaświadczenie, że skrzypce są zrobione po wojnie przez jakiegoś lutnika w Kaliszu – mówi Olo. – Wiemy, co się dzieje, panie Spiro, pan nie jest pierwszy. Przyjeżdżają do nas skrzypkowie z całej Polski.

U konserwatora zabytków także potraktowano go życzliwie. A wtedy do spisu dla urzędu celnego wpisywano nawet kawałek mydła.

– Mamy tutaj ten wykaz celny, z tym wpisanym mydłem, razem z listami Ola od ojca z getta warszawskiego do Rosji i kartą pracy na Syberii – mówi Lucyna. Leonid Olo Spiro dostał od władz pięć dni na opuszczenie Polski. Zapakowano niewiele, Lucyna została, żeby polikwidować resztę. Nie mieli jeszcze ślubu, pobrali się w Sztokholmie. Olo zdążył jeszcze tylko schować do walizki opakowaną pieczołowicie przedwojenną książkę telefoniczną Warszawy.

– Lucynko, przynieś panu Leszkowi naszą książkę – prosi Olo. Lucyna ostrożnie wyciąga z szuflady przedwojenny spis telefonów, niesie go z taką czcią, jakby niosła Torę. Zdejmuje plastikową obwolutę i Olo drżącą, chudziutką ręką pokazuje mi ulice, reklamę pogotowia – było też żydowskie – sklepy, zwłaszcza lutnicze, księgarnie i kawiarnie, i numer telefonu do mieszkania na Żurawiej, w którym się wychował.

Dotyka z czułością kartek. Na chwilę staje się dzieckiem, a jego cały niewinny, ciepły i radosny świat to Warszawa zawarta w książce telefonicznej z końca lat 30.

Po wyjeździe w 1968 r. zobaczył swoje miasto tylko raz, w 1979 roku. Operę Warszawską zaproszono na gościnny występ do Sztokholmu, a Opera Królewska w Sztokholmie z ponad 200-osobowym zespołem miała wystąpić w Warszawie. Olowi odmówiono wizy. Wtedy zaprotestował cały zespół i dyrekcja postanowiła odmówić przyjazdu. Ambasador PRL zadzwonił do dyrektora z przeprosinami i wyjaśnieniem, że zaszła pomyłka, bo, zdaje się, jest jeszcze jeden Leonid Spiro w Szwecji, i to nie chodzi o tego skrzypka z Opery Królewskiej, tylko o tego drugiego.

Niemiecki „Stern” opisał tę historię z komentarzem, że na koncercie Żyd, którego nie chciano wpuścić do Polski, miał na pulpicie te same biało-czerwone goździki, co reszta orkiestry. – Patrzyłem na miasto z bólem – wspomina Olo.

Pytam Lucynę, już po jego śmierci, czy tęsknił za Polską. – Bardzo tęsknił, ale długo miał zadrę w sercu, a potem, kiedy już chciał pojechać, nie miał zdrowia. Każdego, kto jechał do Polski, prosił o zrobienie zdjęcia Żurawiej – opowiada.

Książka telefoniczna podarowana została przyjaciołom w Sztokholmie. Na skrzypce, które uratowały mu życie, nie ma kupca. Może Lucyna odda je kiedyś Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Są uszkodzone – pękły, gdy walnięto w nie pieczęcią urzędu celnego. Jej odcisk też się zachował: z laku, z orzełkiem bez korony, złamana na dwie połówki. Chyba jedna połówka jest polska, druga żydowska...

[srodtytul]Adam Wiernik[/srodtytul]

Jesienią 2006 roku zadzwoniła znajoma, że umarł Adam Wiernik. Czy wiem, kiedy i gdzie będzie pogrzeb? Zapytałem Simę, żonę Adama, i usłyszałem trochę zdziwiony, że na Cmentarzu Północnym w Sztokholmie. To wprawdzie jeden z najpiękniejszych cmentarzy na świecie, ale protestancki. A Adam był Żydem!

Urodził się w Warszawie, cała jego rodzina zginęła w czasie okupacji, pracował z legendarną aktorką Idą Kamińską, pisał dla jej teatru muzykę, dopóki nie wyjechała z Polski w 1968 roku. Grał na skrzypcach z ostatnim klezmerem Rzeczypospolitej Leopoldem Kozłowskim, wydał kilka albumów piosenek żydowskich. Kochany przez całą artystyczną Polskę miał tysiące przyjaciół, ale w 1968 roku postanowił zostawić wszystko i emigrować do Szwecji.

Wojnę, jak wielu, przeżył w Rosji. Grał w zespole Edi Rosnera, wtedy uwielbianego jazzmana. Do Polski przyjechał w 1945 roku z piękną rosyjską aktorką Simą. W Krakowie grał w jakimś hotelu za śniadanie, skromne wynagrodzenie i nocleg. Z jego dziewięcioosobowej rodziny nikt się nie uratował oprócz siostry, pianistki Anny Wiernik, która przeżyła Auschwitz i młodo zmarła na gruźlicę. Adam nigdy, ani słowem nie mówił dzieciom – Jurkowi i Żanecie – o czasach zagłady. Kiedyś tylko, w Sztokholmie, siedząc zamyślony w fotelu, nagle wspomniał młodszego brata, żałując, że nie pociągnął go za sobą do Rosji. Tylko tyle wiemy o jego rodzinie.

Po wojnie Adam zorganizował Orkiestrę i Chór Radiowy w Krakowie, został ich dyrygentem. W 1956 roku już w Warszawie został dyrektorem artystycznym Centralnego Zespołu Pieśni i Tańca Wojska Polskiego – jedyny cywil w tym wielkim zespole. Pracował z ogromną pasją, oddychał muzyką, komponował. Absolwent Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie według profesorów miał być wirtuozem, ale wybrał batutę dyrygencką. Mieszkali Wiernikowie w trzypokojowym mieszkaniu przy placu Zbawiciela. Bywało, że na kozetce w kuchni spał Leopold Kozłowski, gdy przyjeżdżał z Krakowa. Wpadał Zbyszek Cybulski, bywała Irena Santor, Czesław Niemen, Wojciech Młynarski, Agnieszka Osiecka.

Adam był kierownikiem muzycznym i filarem festiwali w Sopocie, a potem w Opolu. Kilka dni przed festiwalem przyjeżdżał olbrzymim błękitnym chevroletem kupionym za chałtury z Pagartem w USA. Zakonnice z pobliskiego klasztoru żegnały się z przerażenia, widząc samochód widmo, bo Adam był bardzo niski i nie było go widać za kierownicą.

Tylko Adam Wiernik potrafił w ciągu paru dni zorganizować 100-osobowy zespół połączonych orkiestr. Bal trwał. W roku 1967 też było hucznie. Daleko od Warszawy, gdzie rozpoczęły się już zwolnienia Żydów z pracy, nie tylko w ministerstwach, redakcjach i wydawnictwach, ale również w Ursusie i na Żeraniu. W końcu jednak niepokoje doszły do amfiteatru.

Adama Wiernika nikt nie wyrzucał z pracy, bo był wszędzie, ale nigdzie na etacie. Nie wyrzucano go, ale... wyjechały dzieci. Najpierw Żaneta, potem Jurek. Dla Adama i Simy rozstanie się z nimi było nie do wytrzymania. Jesienią 1969 roku przyjechali do Szwecji.

Adam zaczął komponować i szybko wpisał się na listę uznanych i cenionych kompozytorów szwedzkich. Jego utwory grano w szwedzkim radiu i w BBC. Na festiwalu filmowym w 1981 roku dostał Grand Prix za muzykę do filmu o szwedzkim artyście Lindströmie. Grał też w bardzo dobrym teatrze muzycznym. Jednak prawdziwe życie w jakimś sensie zakończyło się wraz z wyjazdem z Warszawy. Żył po cichutku. Polskę starał się od siebie odsunąć, żyjąc teraźniejszością, pracą, wnukami. Czasami dzwonili do niego do Szwecji Wojciech Młynarski, reżyser z Sopotu i Opola Jan Rzeszewski oraz Lucjan Kydryński. Ale nie mógł przyjechać do Polski nawet na chwilę. Marcowych emigrantów nie wpuszczano aż do 1989 roku. Potem był tylko dwa razy. Krótko. Był w nim ogromny żal, choć nie mówił tego głośno. Kiedy pytałem go, już po 1989 roku, czy nie chciałby pojechać na dłużej do Polski, milkł i zmieniał temat. Kiedy się zapomniał, entuzjastycznie zaczynał opowiadać: „A w Sopocie w 1965...” Zaraz jednak gasł jak zdmuchnięta świeca.

Na cmentarzu podszedłem do pastora, który pasjonował się muzyką i prowadził z Adamem długie dyskusje. Zapytałem, jak to się stało, że Adam na pięć lat przed śmiercią zmienił wyznanie. – Nie chciał umierać jako Żyd, bo na pogrzebach żydowskich nie grają muzyki. – A może nie chciał umierać jako Żyd, bo żydowski Bóg odwrócił się od 6 milionów zamordowanych Żydów? – Ja też tak myślę – odpowiedział pastor.

[srodtytul]Henryk Kowalski[/srodtytul]

Muzyka w ogóle, a zwłaszcza muzyka skrzypiec, ma trudności z przeciwstawieniem się złu, jest co najwyżej ucieczką w dobro. Jednak jazz, a potem rock bardziej się przysłużyły zawaleniu komunizmu niż wiele prac sowietologicznych. Piosenki tworzone w krakowskiej Piwnicy pod Baranami były ucieczką od kiczowatej marności socjalizmu. Kiedy Ewa Demarczyk zaśpiewała w Moskwie „Skrzypka Hercowicza” Andrzeja Zarzyckiego do tekstu wielkiego poety rosyjskiego o żydowskich korzeniach Osipa Mandelsztama, zamordowanego przez Stalina, jej głos i muzyka krakowskich skrzypków były powiewem wolności.

To wtedy „Szewcy” Witkacego w Teatrze Kalambur we Wrocławiu w reżyserii Włodka Hermana, który w 1968 roku wyemigrował do Danii, byli wydarzeniem teatralnym. Dojrzewało nowe pokolenie polskich poetów. Dla Juliana Kornhausera, Stanisława Barańczaka, Adama Zagajewskiego, Ryszarda Krynickiego i wielu innych rok 1968 był pokoleniowym przełomem.

Henryk Kowalski też należy do tego pokolenia. Studiował w Warszawie. Wyemigrował w 1968 roku, a dzisiaj jest profesorem skrzypiec w Indiana University School of Music w Bloomington, w USA, która znajduje się w światowej czołówce uczelni muzycznych.

Urodził się po wojnie w rodzinie muzyków, aktorów i... fryzjerów. Gdy jego ojciec Leon, skrzypek koncertowy, samouk z Suwałk, wybierał się przed wojną na egzamin wstępny do konserwatorium warszawskiego, którego rektorem był Karol Szymanowski, jego mama Chana zastawiła pościel, aby pożyczyć pieniądze na bilet. We wrześniu 1939 roku Leon Kowalski w ślad za swoją jednostką doszedł aż do Brześcia, ale tam już jej nie było. Grał krótko w Brześciu w orkiestrze, a kiedy Niemcy zajęli miasto, poszedł dalej do Rosji.

I tu grał w orkiestrze, uciekł jednak w poszukiwaniu polskiego wojska. Złapano go. Oficer polityczny, który go przesłuchiwał, darował mu życie, pod warunkiem że nie będzie więcej uciekał z orkiestry. Po wojnie, w Warszawie, Leon Kowalski przeczytał w gazecie, że oficer ten – Piotr Abrasimow – został ambasadorem ZSRR w Polsce. Spotkali się w 1957 roku.

Z rodziny Heńka uratowali się nieliczni, ale w domu nie mówiło się zbyt wiele o tych czasach. Nie omijano tylko rocznicy powstania w gettcie warszawskim, w którym zginęła większość rodziny mamy.

Do Klubu Studenckiego Stodoła nie chciano wpuszczać 16-letniego Heńka. – Ale jak zagrasz trochę jazzu, to cię wpuścimy. Więc z Grzegorzem Brudko założyłem w 1964 roku Asocjację Hagaw – mówi Henryk.

Do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej dostał się bez problemów. Był w klasie znakomitego pedagoga, profesora Tadeusza Wrońskiego, a równocześnie jeździł z Hagawem po całej Polsce, grając jazz, zdobywając nagrody na festiwalach. Profesor Wroński poprosił go, żeby przestał, bo to deformuje rękę. Dwa dni później profesor przez przypadek włączył telewizor i zobaczył Henryka na scenie, na festiwalu w Opolu. Wezwał go do siebie i oświadczył, że słowo jest słowem i Henryk musi przejść do innej klasy. Henryk przeniósł się do Krzysztofa Jakowicza.

– Polityka w naszej szkole – mówi Henryk – nikogo nie obchodziła. Poza muzyką świat interesował nas tylko na wykładach filozofii profesora Pawła Beylina, którego wszyscy uwielbialiśmy.

W marcu 1968 roku ZMS zwołał studentów PWSM na wiec. Mieli potępić zachowanie kolegów z Uniwersytetu Warszawskiego. Odczytano prawie gotową rezolucję popierającą partię. Heniek Kowalski z IV roku skrzypiec, nic nikomu nie mówiąc, pojechał na Uniwersytet Warszawski i przywiózł dwóch studentów filozofii, aby opowiedzieli prawdę o zajściach na Krakowskim Przedmieściu.

Rezolucję wyrzucono do śmietnika, a do napisania nowej powołano komitet, do którego wybrano trzech studentów, w tym Henryka Kowalskiego, oraz profesorów Pawła Beylina i prorektora PWSM, kompozytora Witolda Rudzińskiego. Po burzliwej dyskusji entuzjastycznie przyjęto nową rezolucję, która potępiła prześladowania studentów.

Wkrótce potem Henrykowi odmówiono paszportu na wyjazd Hagawu na ważny festiwal w Niemczech, twierdząc, że swoim postępowaniem uwłacza dobremu imieniu studenta polskiego.

Po Warszawie krążyła plotka, że kto do końca sierpnia 1969 roku nie złoży podania o emigracyjny paszport, później nie będzie mógł wyjechać. Ale Heniek i jego brat Jakub – wiolonczelista – nie chcieli wyjeżdżać.

– Wtedy do ojca – opowiada Henryk – zadzwonił rektor PWSM, prof. Marcin Zalewski. Ojciec nigdy nie mówił, że znali się jeszcze sprzed wojny. Rektor powiedział: zabierz go stąd, szkoda talentu, oni są tak na niego zawzięci, że wezmą go do wojska, a wiesz, jak będą potem wyglądały jego ręce? Ręce skrzypka! Pojechaliśmy do Danii.

Z wywozem skrzypiec, zwykłych poprzeczniaków, nie było problemów. Przydały się zaraz po przyjeździe: za zagrany na nich koncert Beethovena i sonatę na skrzypce solo Beli Bartoka Henryk dostał prestiżową duńską nagrodę Jacob Grade Prize.

Pisze potem list do profesora Wrońskiego, który miał gościnną profesurę w Bloomington, że chce dokończyć studia. Zostaje najpierw asystentem u Wrońskiego, a potem, po wyjeździe profesora do Polski, asystentem u profesora Gingolda. Wkrótce po dyplomie (1974) zostaje wykładowcą na tej uczelni, a od wielu lat – stałym profesorem. Koncertuje na trzech kontynentach, a założone przez niego z bratem Jakubem Trio Europe odwiedza najbardziej prestiżowe sale koncertowe świata.

Szczęśliwie dzisiaj nie trzeba uciekać ze skrzypcami. Można wpaść do Polski, aby zagrać z przyjaciółmi lub posłuchać skrzypiec i powspominać. I poczuć obecność ducha Henryka Wieniawskiego, który czuwa nad wszystkimi skrzypkami, niegdyś mieszkańcami polskiej ziemi.

[i]Leo Leszek Kantor. Publicysta. Dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Sztokholmie „Człowiek i Świat” ([link=http://www.interkulturforum.org]www.interkulturforum.org[/link]). W 2008 roku otrzymał główną nagrodę Federacji Artystów Szwedzkich za obronę praw człowieka[/i]

Człowiek stworzył skrzypce w poszukiwaniu doskonałości. Żaden inny instrument, dosłownie i w przenośni, nie leży grającemu bliżej serca. Wirtuozi potrafią wydobyć z nich tony i wibracje jedyne w swoim rodzaju – jak linie papilarne palców dotykających strun tego zadziwiającego instrumentu. Podobne kształtem do pięknej kobiety, delikatne, wymagają czułości i łagodnego traktowania.

Mówi się nieraz, że człowiek, który nie zaznał bólu, nie potrafi się cieszyć muzyką. Skrzypce najlepiej wyrażają smutek, żal i ten niezwykły śmiech – przez łzy. Nie przez przypadek jest to instrument umiłowany przez Żydów i Polaków, dwa chyba najbardziej melancholijne narody świata.Smutek i tęsknota w mazurkach Henryka Wieniawskiego to nie tylko jego żydowskie korzenie (matka z domu Wolf, ojciec Rofe-Pietruszka, nazwisko Wieniawski przyjął od nazwy dzielnicy Lublina – Wieniawy). Jego muzyka niesie w sobie klimat charakterystyczny dla polsko-żydowsko-chasydzkiego Lublina.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Bank Pekao SA z ofertą EKO kredytu mieszkaniowego