"Nosił niebieskie garnitury marki Cerrito, nie zakładał skarpetek, pił cappuccino i biegle władał siedmioma językami, czyli siedmioma więcej niż większość angielskich piłkarzy. Sprawił, że Chelsea stała się klubem pierwszego wyboru wśród osób, które lubią być na bieżąco z modą” – tak pobyt Ruuda Gullita w Chelsea wspomina Jimmy Burns w książce „Premier League. Historia, teraźniejszość i przyszłość najlepszej ligi świata” (wyd. SQN).
Nawet jeśli autor przesadza w wychwalaniu umiejętności lingwistycznych Holendra, to faktycznie kontrastował on z angielskim futbolem znanym do połowy lat 90. Nic dziwnego, że jako rewolucjonista bywał niezrozumiany.
Zagraniczni piłkarze w Anglii przed Premier League: „Jeden błąd i wylatujesz”
W XXI wieku angielskie kluby piłkarskie pod względem personalnym bywają brytyjskie tylko z nazwy: jedenastki pełne są zawodników z całego świata, do gry wystawia je zagraniczny menedżer, a wszystkich opłaca właściciel interesu z innego kontynentu. Ale tak jest dopiero od około 30 lat, wcześniej wyglądało to zupełnie inaczej.
Długo wewnętrzne przepisy utrudniały angielskim klubom zatrudnianie obcokrajowców, był nawet czas, gdy wymagały one od zagranicznych zawodników wcześniejszego zamieszkiwania w Wielkiej Brytanii. Sąsiadom z Irlandii czy obywatelom krajów Wspólnoty Narodów (The Commonwealth) było pod tym względem trochę łatwiej, podobnie jak – z czasem – przedstawicielom państw Unii Europejskiej. Jednocześnie piłkarze spoza UE przy decyzji w sprawie pozwolenia na pracę mieli wyliczany np. procent rozegranych meczów w swojej reprezentacji narodowej. I choć w przypadku części zagranicznych transferów na niektóre regulacje przymykano oko, to przez lata piłkarska Anglia trzymała się raczej swojej wersji „wspaniałej izolacji” i nie zapraszała zawodników z obcymi paszportami z szeroko otwartymi ramionami.
Jasne, kilka historii piłkarzy z kontynentu w angielskim futbolu z półwiecza po zakończeniu wojny jest wyjątkowych, ale – no właśnie – stanowili oni raczej wyjątki. Niemiecki bramkarz Bert Trautmann, człowiek o skomplikowanym życiorysie z wojną w tle, doczekał się nawet pomnika przy stadionie Manchesteru City, a słynny Lew Jaszyn wskazywał go jako jedynego w historii fachowca między słupkami równego sobie. Swój pomnik w pamięci kibiców Liverpoolu zbudował też Bruce Grobbelaar z Zimbabwe, zdobywca Pucharu Europy w 1984 r., którego taniec na linii bramkowej podczas finałowych rzutów karnych ponad dwie dekady później powtórzył skutecznie w tym samym klubie Jerzy Dudek. Po mundialu 1978 londyński Tottenham Hotspur wzmocnili opromienieni tytułem mistrzów świata Argentyńczycy – Osvaldo „Ossie” Ardiles i Ricardo „Ricky” Villa. Latynosi zostali legendami swojego klubu, choć na przystosowanie się do angielskiego stylu gry musieli potrzebować trochę czasu. Pomagał im w tym jednak menedżer Keith Burkinshaw, który umiał wykorzystać umiejętności techniczne swoich podopiecznych z Ameryki Południowej. Wspierał ich także po wybuchu brytyjsko-argentyńskiej wojny o Falklandy, gdy mieli przeciwko sobie kibiców, nawet własnego klubu. Przybysze z Nowego Świata odwdzięczyli się szkoleniowcowi zdobyciem Pucharu Anglii, a sam Ardiles – także Pucharu UEFA. Z kolei Burkinshaw wyrobił sobie markę trenera z na tyle otwartą głową, że potem zatrudnił go lizboński Sporting.