Nikołaj Ostrowski był tak w każdym calu zgodny z wzorcami stalinowskiego heroizmu, że sceptycy z czasem zaczęli wątpić w jego istnienie, podobnie jak w szeregowca Matrosowa, lot Gagarina i mrozoodporną pszenicę Łysenki. Owszem, w zachowanych rękopisach „Jak hartowała się stal" doliczono się 19 różnych stylów pisma – tylu redaktorów przetwarzało w książkę litery, stawiane po omacku przez niewidomego półanalfabetę. Ale Ostrowski był, był na pewno – jak akyn Dżambuł Dżabajew, jak Demian Biedny, jak dziesiątki „twórców ludowych", których biografie ostrugano z kiły, chłopięcej służby w cerkwi, ojca kułaka, po czym wciśnięto obsadkę między z trudem zginające się palce i powiedziano: „piszcie".
I pisał, jakby to był dłuższy „Życiorys", przedłożony komisji werbunkowej dywizji Budionnego, z którą w 1920 roku, nastoletni, popędził pod Lwów – czy „oddziałów specjalnych" CziON, z którymi w rok później tłumił powstanie na Tambowszczyźnie. Pawka Korczagin to nie żadna tam Emma, żona prowincjonalnego lekarza, sublimacja lęków, pragnień i marzeń autora. To nie id, lecz alter ego Ostrowskiego: ta sama błotnista wioska ukraińska, nędza, praca posługacza, to samo niespełnienie i zawiść, widoczne na kartkach książki i w skrzywieniu wąskich, płaczliwych ust. Ta sama nienawiść: jedyne fragmenty, kiedy ożywa tektura stron, to obrzydzenie, wylewane na miejscowy dworek, konie, piękną pannę, i szerzej, na petlurowców, białopolaków, biurokratów, dyplomatów, burżujów i trockistów świata całego. Jakby świeże bryzgi lawy czy – nie jest to porównanie całkiem chybione, zważywszy że Czernobyl leży raptem o 300 wiorst od rodzinnej wsi pisarza Wilia pod Równem – świeże plomby betonu na sarkofagu wypełnionym wrzącym ołowiem.
Rzadka choroba – zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa – sprawiła, że zwapnienia unieruchamiały kolejne kręgi. Jak napisał z morderczą ironią pewien eseista – „podobnie jak jego dzieło, sam Ostrowski już za życia zamieniał się w pomnik". Do łóżka sparaliżowanego geniusza ciągnęły deputacje dokerów, stachanowców, baletnic Bolszowo Tieatra i odwiedzający akurat Moskwę André Gide. Przekłady na wszystkie języki świata, inscenizacje, poematy symfoniczne, balet i dwie opery. Nakłady? W miliony. W Polsce i tak przeszło bokiem: po 1956 roku ukazało się zaledwie pięć wydań, więdnących dziś w powiatowych bibliotekach publicznych. Ale gdzie indziej?
A teraz – cisza. Nawet Instytut Pedagogiczny w Winnicy w 1998 roku zrezygnował z patrona. Nadal czynne jest muzeum pisarza w Moskwie – i drugie w Soczi, w domu, który w grudniu 1935 roku podarowało pisarzowi hojne państwo robotników i chłopów. Niezrównany Piotr Weil, myszkując po martwych, zakurzonych, otwieranych współcześnie raz na tydzień pokojach tej drugiej placówki odkrył rzecz niezwykłą: w biblioteczce, obok tuzinów krasnych tomów, znalazło się jedyne w ZSRS, opatrzone wstępem-szczepionką Łunaczarskiego wydanie „W poszukiwaniu straconego czasu".
Marginesy pierwszych trzech tomów znaczą wykrzykniki, podkreślenia, faliste linie: zachwyt śpiewany grafitem. Kusi obraz nieszczęśnika, któremu los nie oszczędził żadnego upokorzenia: przeczytał frazę w rodzaju „Przyciskałem czule twarz do pulchnych policzków poduszki, które, pełne i świeże, są niby policzki naszego dzieciństwa" i dalej musiał dzień w dzień znosić hołdy, jakie dojarki, krytycy i kirgiscy pasterze składali jego topornym, pozbawionym wszelkiej urody zdaniom. Ale to scena zbyt piękna, by była prawdziwa: Nikołaj, sam przecież niewidomy, do ostatnich dni życia kazał sobie czytywać „Prawdę", chłonąc tyrady Andrieja Wyszyńskiego przeciw bucharinowcom, faszystowskim pomiotom psa i świni.