Plus Minus: Niebezpieczne tematy

Pisanie i mówienie prawdy staje się ?w Polsce zajęciem niebezpiecznym. ?Z roku na rok wolność słowa jest coraz skuteczniej ograniczana, a lista spraw, których lepiej nie poruszać, wciąż się wydłuża. Dziś należą do nich wiara, geje, kwestia żydowska ?i niewygodne epizody ?w biografii, ale kto wie, co będzie dalej?

Publikacja: 03.10.2014 01:34

Joanna Szczepkowska odcinana od sceny żelazną ideologiczną kurtyną

Joanna Szczepkowska odcinana od sceny żelazną ideologiczną kurtyną

Foto: Plus Minus

Kto powinien pełnić wysoką rządową funkcję: człowiek, który ma poglądy i kompetencje, czy osoba, która ma tylko poglądy, ale za to słuszne? Oczywiście, wszyscy w Polsce znają odpowiedź na to pytanie. Ostatnio zabrzmiała wyjątkowo dobitnie w związku ze zmianami w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie na stanowisko opuszczone przez Michała Królikowskiego przymierzano Monikę Płatek. W końcu nowy minister Cezary Grabarczyk przestraszył się wrzawy i stwierdził, że nie było pomysłu takiej zamiany. Informacje nieoficjalne mówią jednak co innego.

Dobry fachowiec, ?ale katolik

Dlaczego Królikowski musiał odejść? Jak na prawnika, który ledwie przekroczył 35. rok życia, sporo osiągnął. Jest doktorem habilitowanym, pracuje jako profesor na Uniwersytecie Warszawskim i ma na koncie imponującą liczbę publikacji. Był szefem Biura Analiz Sejmowych, a o jego pracy w Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego i kompetencjach z szacunkiem wypowiadają się takie autorytety prawnicze jak prof. Piotr Kruszyński. Królikowski jest uważany za fachowca wysokiej klasy, co przewija się we wszystkich dotyczących go wypowiedziach. Pouczające jest zestawienie ich z komentarzami dotyczącymi prof. Moniki Płatek, która chwalona jest za walkę o prawa kobiet, wierność poglądom i zdecydowanie, które przejawia się w znacznej mierze w zwalczaniu obecności Kościoła katolickiego w życiu publicznym (była ekspertem partii Palikota). Nic dziwnego, że Michał Królikowski, gdy usłyszał, kto jest przymierzany na jego miejsce, uznał, że to brzmi jak żart.

Minister Grabarczyk twierdzi, że w jego sporze z Michałem Królikowskim nie chodziło o poglądy, tylko o inną wizję zmian w prawie karnym, ale jakoś nikt w to nie wierzy. We wszystkich komentarzach po tej dymisji wraca kwestia żarliwego katolicyzmu wiceministra, który miał być przeszkodą w jego dalszej pracy w resorcie. A samo rozstanie, zdaje się, przebiegło burzliwie: zwolniony wiceminister tego samego dnia zasłabł w miejscu publicznym. Wychodzi na to, że, mówiąc w stylu słusznie minionej epoki, Michał Królikowski to dobry fachowiec, ale katolik (wtedy tak mówiono o bezpartyjnych). Sam zainteresowany najpierw nie chciał o tym mówić, a potem ujawnił, że Grabarczykowi nie podobał się pomysł, by w rocie ślubowania prawników umieszczono słowa „Tak mi dopomóż Bóg". Oczywiście, pięknie jest zostać odwołanym z takiego powodu, bo wierność przekonaniom to w dzisiejszym świecie rzadkość, ale dlaczego do czegoś takiego w ogóle w Polsce dochodzi?

Być może Królikowski zachowałby stanowisko, gdyby kilka miesięcy temu nie opublikował wywiadu rzeki z arcybiskupem Henrykiem Hoserem. Ten duchowny, niegdyś wychwalany przez media głównego nurtu, w ostatnich miesiącach występuje w nich w charakterze czarnego luda. A to dlatego, że nie chciał tolerować sprzecznych z nauką Kościoła wypowiedzi księdza Wojciecha Lemańskiego i twardo egzekwował od niego śluby posłuszeństwa. Dopiero po publikacji książki Michał Królikowski stał się przedmiotem zainteresowania dziennikarzy i polityków. To wtedy okazało się, że jego działalność w Komisji Bioetycznej przy Episkopacie Polski jest problemem, podobnie jak fakt, że jest benedyktyńskim oblatem (czyli świeckim mnichem).

Czy wiceminister z powodów ideologicznych naraził rząd i obywateli na najmniejszy choćby uszczerbek? Nie, tego nikt mu nie zarzuca. Ale przecież mógłby, skoro jest katolikiem. W kraju, w którym do tego wyznania przyznaje się ponad 90 procent obywateli, fakt, że wysoki urzędnik jest człowiekiem wiernym nauce Kościoła, nikogo nie powinien zaskakiwać. Tymczasem zaraz, i to także ze strony dziennikarzy, nie tylko polityków, pojawiły się żądania, by go odwołać. Wedle tej logiki można być chrześcijaninem, pod warunkiem że do nakazów wiary człowiek nie stosuje się w pracy zawodowej (to samo dotyczy zresztą prof. Bogdana Chazana, odwołanego z funkcji dyrektora szpitala ginekologicznego) i kiedy o tym publicznie nie mówi. Królikowski dodatkowo zirytował media wojujące z katolicyzmem, bo nie miał zamiaru z niczego się wycofywać. Jasno deklarował, że również w działalności publicznej będzie się kierował nauką Kościoła.

Niestety, jak widać na tym przykładzie, ludzie otwarcie manifestujący swój katolicyzm nie mają szans na posady w administracji. Zresztą przykładów jest więcej. Wcześniej wierność nauce Kościoła była również przyczyną dymisji ministra Jarosława Gowina. Doskonale znana jest też sprawa Bogdana Chazana, o której napisano już doprawdy wszystko, więc nie ma sensu tego powtarzać, jednak warto wiedzieć, że w tym samym czasie, gdy wybuchła afera z byłym konsultantem krajowym ds. ginekologii (odwołanym za poglądy przez SLD), podobna rzecz przydarzyła się prof. Janowi Oleszczukowi. Pozbawienia go stanowiska wojewódzkiego konsultanta w Lublinie domagała się m.in. wicemarszałek Sejmu Wanda Nowicka – tylko za to, że podpisał deklarację wiary. Poza tym nic nie można mu było zarzucić. A aktor Marek Cichucki zwolniony z Teatru Nowego w Łodzi przez dyrektora Zdzisława Jaskułę za wypowiedź, że sztuka „Golgota Picnic" to antykatolicki bełkot i że on nie chce mieć z tym tekstem nic wspólnego? Oczywiście zaraz znalazły się jakieś powody dyscyplinarne na zasadzie, że skoro jest człowiek, to i paragraf się znajdzie, ale w końcu i tak stanęło na „utracie zaufania".

Tisze jediesz, dalsze budiesz

Jak można określić takie postępowanie? Jeśli nazwiemy je zamykaniem dyskursu, to chyba dobrze ujmiemy istotę problemu. Jaki jest bowiem generalny wniosek z przywołanych wyżej przypadków? Niektóre rzeczy można dziś mówić tylko prywatnie, gdy powiemy je publicznie, czekają nas kłopoty. Tak bywa z otwartym deklarowaniem katolickich przekonań. Ale lista tematów, których lepiej unikać, jest znacznie, znacznie dłuższa. Przykłady? Proszę bardzo.

Bodaj najgłośniejsze dotyczą stosunku do gejów, bo jeśli ktoś uważa, że akt homoseksualny to grzech (co jest w pełni zgodne z nauką Kościoła katolickiego), diagnozuje się u niego homofobię. Stało się to udziałem np. Wojciecha Cejrowskiego, którym zajęła się nawet prokuratura (choć w tym przypadku bezskutecznie). Poszło przede wszystkim o wypowiedź z „Newsweeka", w której poparł spalenie tęczy na placu Zbawiciela („Nie mogę się godzić na pomnik grzechu sodomskiego wystawiony tuż przed świątynią. Ta świątynia tam była pierwsza, więc won z pederastami z placu Zbawiciela. Plac Zbawiciela, a nie pederastów. Amen"). Może nie jest to opinia wyrażona w sposób szczególnie elegancki, ale przecież za brak kindersztuby nie ciąga się ludzi po sądach. Poza tym Cejrowski mówi prawdę, w przeciwieństwie do pomysłodawców instalacji z placu Zbawiciela, którzy najpierw twierdzili, że tęcza to przecież znak chrześcijański i że nie rozumieją protestów przeciw jej ustawieniu w pobliżu świątyni. Kiedy jednak doszło do spalenia tęczy podczas Marszu Niepodległości, niespodzianie okazało się, że jednak jest to symbol walki o prawa homoseksualistów. Przyznali to zarówno autorka pracy, jak i jej obrońcy. Wyszło zatem na to, że narodowcy, którzy dopuścili się aktu wandalizmu, nie są tacy głupi, jak się zwykło uważać. Doskonale zinterpretowali przesłanie instalacji.

Równie głośny był przypadek Joanny Szczepkowskiej. Artystka opublikowała felieton a propos wywiadu aktora Teatru Narodowego Grzegorza Małeckiego, w którym wspomniał on o istnieniu lobby gejowskiego w teatrze. Notabene szybko się ze swoich słów wycofał, bo zrozumiał, że może sobie zaszkodzić. Szczepkowska wycofać się nie chciała. Opisała zresztą w tekście, jak w „Gazecie Wyborczej" odmówiono publikacji jej felietonu o homoseksualnym lobby i nazwano go donosem. Tymczasem sprawa jest powszechnie znana osobom ze środowiska, a Andrzej Grabowski w książkowym wywiadzie wypowiedział się znacznie ostrzej niż Szczepkowska. „Według mnie gejowska subkultura zaczyna być bardziej niż kiedyś częścią środowiska teatralnego, częściej zatem powstają spektakle, które wpisują się w jej formułę. Takie, w których np. dziesięciu młodych nagich chłopców stoi na scenie i podskakuje. (...) To jest nagość wymuszona, sztuczna, nieprawdziwa i mało artystyczna. Pozbawiająca sztukę jej geniuszu. Dla mnie jest to obrzydliwe i nieraz widziałem ludzi, którzy wychodzili w trakcie spektaklu, nie mogąc znieść tego obrazu. Ja czuję się mocno zażenowany nawet w imieniu tej osoby, która to robi. Mnie coś takiego obraża i wstydzę się w takich sytuacjach, że jestem aktorem, ponieważ każdy może pomyśleć, że ja też za chwilę się rozbiorę".

Co ciekawe, wypowiedź Grabowskiego została zignorowana (poza rytualnymi upomnieniami od dyżurnych tropicieli homofobii), tymczasem  felieton Joanny Szczepkowskiej sprawił, że sądzi się dziś z TVN, że podziękowano jej po wielu latach za współpracę w „Wyborczej", a w teatrze już sobie raczej nie pogra. Tymczasem aktorka napisała tylko, że skoro się pisze o lobby homoseksualnym w Watykanie, to trzeba też mówić, iż podobne rzeczy dzieją się w teatrach. I szybko przekonała się, że tak nie jest. Nie wybaczono jej, mimo że zadeklarowała się jako zwolenniczka małżeństw homoseksualnych.

Czy przypadek Grabowskiego świadczy, że coś się w kwestii wolności krytykowania gejów zmieniło na lepsze? Nic na to nie wskazuje. Po prostu potraktowano aktora jak wcześniej Lecha Wałęsę, któremu wypowiedź o tym, że „posłowie geje powinni siedzieć w Sejmie w ostatnim rzędzie albo nawet za murem", uszła na sucho. W tyradzie wygłoszonej w TVN 24 szło o to, że „mniejszość nie może wchodzić na głowę większości", tymczasem, jak słusznie zauważył były prezydent, u nas jest zupełnie inaczej i to geje chcą narzucać reszcie reguły publicznego dyskursu. Jego przypadek jest tego zresztą najlepszym dowodem. Oczywiście, bohaterowi historycznemu i laureatowi Nobla nic nie jest już w stanie zaszkodzić, bo bez względu na to, co mówi, i tak jest żywym pomnikiem. Warto jednak zwrócić uwagę, że od tamtego czasu ani razu nie wypowiadał się na temat gejów. Może dlatego, że za granicą odwołano mu, z powodu jego rzekomej homofonii, kilka wykładów?

Ani słowa o przeszłości!

Lech Wałęsa jest jednak nie tylko ofiarą cenzury, ale i cenzorem. I to bardzo skutecznym. Kolejnym obszarem, gdzie uważać trzeba na każde słowo, jest u nas bowiem przeszłość osób publicznych, zwłaszcza ta agenturalna. Fakty nie mają tu znaczenia. Można pisać prawdę, opierając się na dokumentach, a i tak wylądować w supermarkecie, co przydarzyło się młodemu historykowi Pawłowi Zyzakowi. Ów nieszczęśnik nie tylko wybrał na temat pracy magisterskiej biografię przywódcy „Solidarności", ale potraktował go serio, dokopując się nieznanych wcześniej informacji. Po opublikowaniu tego jako książki „Lech Wałęsa – idea i historia" Zyzak wyleciał z IPN, to jest, przepraszam, nie przedłużono mu umowy, a potem nie był w stanie znaleźć żadnej pracy jako historyk. Dlatego został magazynierem.

Może jego pracę trudno uznać za dzieło wybitne, ale nie to przecież było problemem. Zyzak nie uwierzył oficjalnej hagiografii bohatera i zebrał trochę informacji wystawiających mu niezbyt pochlebne świadectwo (z okresu zanim trafił do Gdańska, dotyczących m.in. nieślubnego dziecka). No i przyjrzał się też współpracy Wałęsy z komunistyczną bezpieką, a to, jak wiadomo, nie jest dopuszczalne. Jeśli ktoś na podstawie analizy dokumentów dochodzi do wniosku, że jednak przewodniczący „Solidarności" był tajnym współpracownikiem SB, to może się spodziewać poważnych kłopotów.

Zyzak nie jest jedyną ofiarą przeszłości Wałęsy: podobny los spotkał przecież Sławomira Cenckiewicza, współautora książki „SB a Lech Wałęsa", który musiał odejść z IPN. Zrobienia z nim porządku domagał się sam premier Donald Tusk, o kilkudziesięciu innych osobach nie wspominając.

Ale to w sumie nic szczególnie zaskakującego. Cenckiewicza i Zyzaka można nazwać prawicowcami, a może nawet PiS-owcami, co załatwia całą sprawę. Ale trudno o tę samą zbrodnię oskarżyć Artura Domosławskiego, wieloletniego publicystę „Gazety Wyborczej". Tymczasem autora „Kapuściński non fiction" spotkały podobne szykany co biografów Wałęsy. Musiał zmienić pracę, objął go też ostracyzm części środowiska, a do niedawna trwały również spory sądowe o jego książkę. I znowu chodziło o informacje dotyczące współpracy z wywiadem, relacji z komunistycznymi władzami oraz niewygodne fakty dotyczące życia prywatnego. Choć tu doszła jeszcze kwestia zasadnicza: czy mianowicie książki Ryszarda Kapuścińskiego naprawdę są reportażem czy to literatura pisana na podstawie faktów (tak uważa Domosławski). Swoją drogą jest on wobec swojego bohatera raczej wyrozumiały, ale pisze prawdę zgodnie z własnym sumieniem. I to, jak widać, bywa najbardziej niebezpieczne.

Podobny jest zresztą przykład Romana Graczyka, którego do opisania esbeckiej infiltracji środowiska „Tygodnika Powszechnego" (książka „Cena przetrwania?") zachęcali koledzy z redakcji. Ponieważ wyniki badań nie były po ich myśli, większość zerwała z nim kontakty, nie obyło się też bez pozwów. I znowu, podobnie jak we wszystkich opisywanych przypadkach, nikt nie udowodnił Graczykowi błędów, problem w tym, że zajął się niewłaściwym tematem. I do tego wnikliwie.

Donoszę, panie naczelniku...

Jeśli komuś jeszcze mało przykładów na domykanie dyskursu, to powinien przypomnieć sobie historię publikacji miesięcznika „Forbes", po której dziennikarz Wojciech Surmacz odszedł z pracy. A wkrótce jego śladem poszedł redaktor naczelny Kazimierz Krupa. Artykułowi „Kadisz za milion dolarów", którego współautorem był zresztą dziennikarz z Izraela, postawiono zarzut antysemityzmu w zasadzie bez żadnego powodu. Wystarczyło, że dziennikarze zajęli się restytucją mienia pożydowskiego w Polsce, dopatrując się nieprawidłowości.

Co ciekawe, wiarę w antysemityzm autorów artykułu podzielili jedynie europejscy właściciele Ringier Axel Springer (Szwajcarzy i Niemcy wydający polską edycję „Forbesa"), do których szerokim strumieniem zaczęły płynąć donosy. Amerykanie z centrali „Forbesa" zbadali sprawę i uznali, że tekst był rzetelny. Oni nie wystraszyli się opinii prezesa Światowego Kongresu Żydów Ronalda S. Laudera, że artykuł był „oszczerczy i antysemicki". Zapewne dlatego, że wolność słowa w Ameryce ma znacznie dłuższą tradycję niż w Polsce.

Warto też dodać, że kilka lat wcześniej podobne rzeczy działy się wokół autorów i redaktorów „Newsweeka Polska", należącego do tego samego wydawcy. Po publikacji artykułu „Żydzi wracają po swoje" o tym, że mieszkańcy Jedwabnego boją się, że Żydzi spróbują odzyskać swoje mienie, pojawiły się listy protestacyjne, donosy do centrali i oskarżenia o antysemityzm. To były jednak inne czasy, wtedy dziennikarze ocaleli, dziś nie mieliby szans.

Niemal wszystkie omówione wyżej przykłady pochodzą z ostatnich kilkunastu miesięcy. Jak widać, z roku na rok wolność słowa w Polsce jest coraz skuteczniej ograniczana, a lista niebezpiecznych tematów wciąż się wydłuża. Dziś należą do nich wiara, geje, kwestia żydowska i niewygodne epizody w biografii, ale kto wie, co będzie dalej. Mówiąc publicznie o wierności nauce Kościoła, można zostać uznanym za fundamentalistę; podejmując krytycznie temat mniejszości seksualnych, zostaje się homofobem; badając przeszłość bohaterów czy wybitnych twórców, można zostać „człowiekiem chorym z nienawiści" z wilczym biletem; a antysemitą jest się właściwie z automatu, gdy podejmuje się jakąś kontrowersyjną kwestię związaną z Żydami.

Pisanie i mówienie prawdy jest, jak widać, w Polsce zajęciem niebezpiecznym. Ale warto pamiętać, że, jak mówił Józef Mackiewicz, jedynie prawda jest ciekawa.

Kto powinien pełnić wysoką rządową funkcję: człowiek, który ma poglądy i kompetencje, czy osoba, która ma tylko poglądy, ale za to słuszne? Oczywiście, wszyscy w Polsce znają odpowiedź na to pytanie. Ostatnio zabrzmiała wyjątkowo dobitnie w związku ze zmianami w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie na stanowisko opuszczone przez Michała Królikowskiego przymierzano Monikę Płatek. W końcu nowy minister Cezary Grabarczyk przestraszył się wrzawy i stwierdził, że nie było pomysłu takiej zamiany. Informacje nieoficjalne mówią jednak co innego.

Dobry fachowiec, ?ale katolik

Dlaczego Królikowski musiał odejść? Jak na prawnika, który ledwie przekroczył 35. rok życia, sporo osiągnął. Jest doktorem habilitowanym, pracuje jako profesor na Uniwersytecie Warszawskim i ma na koncie imponującą liczbę publikacji. Był szefem Biura Analiz Sejmowych, a o jego pracy w Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego i kompetencjach z szacunkiem wypowiadają się takie autorytety prawnicze jak prof. Piotr Kruszyński. Królikowski jest uważany za fachowca wysokiej klasy, co przewija się we wszystkich dotyczących go wypowiedziach. Pouczające jest zestawienie ich z komentarzami dotyczącymi prof. Moniki Płatek, która chwalona jest za walkę o prawa kobiet, wierność poglądom i zdecydowanie, które przejawia się w znacznej mierze w zwalczaniu obecności Kościoła katolickiego w życiu publicznym (była ekspertem partii Palikota). Nic dziwnego, że Michał Królikowski, gdy usłyszał, kto jest przymierzany na jego miejsce, uznał, że to brzmi jak żart.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów