Bohaterami tej książki są m.in.: prezes Jarosław Gęsiorowski, europosłowie Zbigniew Zero, Jacek Kuraski, Adam Belan, Misio Kumiński i Rysiek Czarny. Całą tę galerię postaci mimo zmienionych nazwisk (dodajmy, w sposób mało finezyjny) łatwo zidentyfikować. Pod własnym nazwiskiem występuje tylko autor tego dzieła, niejaki Marek Migalski. Tak, tak, ten Migalski, niegdyś błyskotliwy politolog ze Śląska, który został europosłem z listy PiS. Gdy zaczął krytykować tę partię, został z jej klubu usunięty. Następnie zwiedził PJN i Polskę Razem. Po porażce w wyborach stwierdził, że znów będzie niezależnym ekspertem.
Dziś debiutuje jako autor powieści z kluczem. To znana forma w literaturze, u nas reprezentował ją choćby „Generał Barcz" – Juliusz Kaden-Bandrowski sportretował w nim Józefa Piłsudskiego i jego otoczenie. Być może Migalski uważa się za Kadena-Bandrowskiego, ale mnie jego utwór bardziej przypomina „Pierwszą dekadę" Magdy Cień, publikowaną kiedyś w odcinkach w „Trybunie". A także „Pamiętnik Anastazji P." opisujący domniemane sejmowe podboje erotyczne pewnej dziennikareczki. Podobnie jak tamte „arcydzieła" utwór Migalskiego z literaturą nie ma nic wspólnego. Pisany jest językiem publicystycznym, czasem zwyczajnie prostym, czasem knajackim – i raczej nie jest to stylizacja literacka.
Ten, kto oczekuje sensacji, po pierwszym odcinku się zawiedzie. Opisane przez autora wydarzenia monotonnie się powtarzają i są tak przerysowane, że aż mało wiarygodne. Migalskiego nie ratuje nawet fakt, że czasem potrafi z dystansem spojrzeć na samego siebie. Po lekturze pozostaje bowiem wrażenie, że miał na celu nie opowiedzenie o politycznych mechanizmach, ale dokopanie nielubianym byłym kolegom. Nawet jeśli niektóre jego uwagi są celne, to zostały polane sosem zniechęcającym do lektury. Politolog z lubością epatuje czytelników przekleństwami i wyzwiskami. I dorzuca do tego opowieści o swoich seksualnych podbojach. Pewnie chciał w ten sposób dodać książce pikanterii. Niestety, nadmiar ostrej przyprawy spowodował, że potrawa utraciła jakikolwiek smak i stała się niejadalna.
Szczerze mówiąc, dziwię się Markowi Migalskiemu. Kiedyś, organizując ustawkę z tabloidami podczas kupowania czerwonych stringów dla narzeczonej, przestał być traktowany jako poważny polityk. Dziś, publikując swój polityczno-pornograficzny utwór i wyznając w nim, że jego jedyną naukową metodą jest zaprzeczanie opiniom większości, traci znaczenie jako odpowiedzialny ekspert.
Nie łudźmy się jednak - nadal będzie obecny w mediach (a jego teksty publikuje także moja gazeta, „Rzeczpospolita"). Nic w tym nagannego, ale trudno już poważać jego opinie.