Początek roku to czas na podsumowanie tego, co się wydarzyło w poprzednim. Przyznam, nie lubię takich podsumowań, a zwłaszcza gdy dotyczą Polski, gdzie tysiące stron uchwalonego (w jednym tylko roku!) prawa, położyłoby na łopatki nawet Herkulesa-legalistę, a co dopiero adwokata czy radcę prawnego. Lubię natomiast patrzeć w przyszłość, ale w tym roku widzę ją, niestety, w mało atrakcyjnych kolorach, a to z powodu jej powiązań z przeszłością. Bo jak tu planować pracę prawników, gdy Wielka Brytania zamierza wyjść z Unii, ale nadal sam nie wiem, kiedy i na jakich warunkach, a po drugiej stronie Atlantyku Prezydent Trump jednego dnia mówi na czarne, że jest białe, a drugiego że odwrotnie. Nie pomaga mu ekipa, którą sobie kompletuje.
Wielu komentatorów moich felietonów przypisuje mi anty pisowskie poglądy. Ale ja ich nie mam. Krytykowałem złe prawo, które tworzyła poprzednia władza PO-PSL podobnie jak robię to obecnie. Bo poglądy polityczne można mieć lewicowe lub prawicowe, takie czy inne, dobre lub złe, natomiast prawo powinno być zawsze dobre. Tworzone z sensem i na przyszłość, a nie na dzień dzisiejszy, pod bieżące zapotrzebowanie polityczne. A tak niestety było za poprzednich rządów i jest za obecnych. Czy mogę krytykować 500+? Nie! Żyjąc w Polsce z trojgiem dzieci, za taki benefit/gratyfikację nosiłbym Prezesa i PiS na rękach.
To, co mnie dziwi – i powtarzam, tylko dziwi, nie dotyka, z prostego powodu, że mieszkam w Kanadzie - to ta nieszczęsna/ rozbrajająca beztroska, z jaką traktuje się w Polsce proces tworzenia prawa. Prawa, które wcześniej czy później przełoży się na sytuację ekonomiczną wszystkich Polaków – prócz tych szczęściarzy, którzy nie zostaną wyrzuceni z Wielkiej Brytanii po Brexicie, lub takich jak ja, który 3 swojego życia przeżył poza Polską – nie tracąc, mimo tego faktu, poczucia bycia Polakiem i patriotą, cierpiącym z powodu fatalnego stanu prawa w kraju „mych Ojców" i nie tylko.
Większość poważnych aktów prawnych powstała w 1964 roku. To bardzo dawno temu i według mnie sytuacja w Polsce zmieniła się od tej pory tak drastycznie, że utrzymywanie tych staroci i łatanie w nich dziur nie ma najmniejszego sensu. Trzeba po prostu zmienić wszystkie podstawowe akty prawne. Uważam, że po takich – podkreślam- przemyślanych zmianach, tysiące aktów prawnych „drugiego sortu" stracą rację bytu (staną się po prostu zbędne). Tylko, kto znajdzie się na tyle odważny żeby zasugerować, a najlepiej zainicjować taką rewolucję? Na tę chwilę, nie widzę na polskim horyzoncie takiego bohatera.
Przykład zastosowania takiego przestarzałego prawa, który mnie ostatnio zastanowił, to głośny wyrok sądu apelacyjnego w Krakowie, który stwierdził, że mimo faktu, iż małżeństwo de facto nie istnieje, strona niewinna rozkładowi pożycia, może drugiej stronie zablokować rozwód. Wszystko lege artis, zgodnie z przepisami kodeksu rodzinnego i opiekuńczego z 1964 roku. Zastanawia mnie sens takiego uregulowania dzisiaj, w XXI wieku. Małżeństwo nie istnieje. Cienia wątpliwości nie ma, że (przyjmijmy tu hipotetycznie) mąż jest winien rozkładowi. Dlaczego więc związek, którego nie ma - ma istnieć? Posłużę się innym przykładem: jeśli cywilnoprawna umowa o sprzedaż samochodu istnieje na papierze, a samochód spłonął i go nie ma, to po co utrzymywać fikcję, że umowa o jego sprzedaż jest ważna i należy wydać kupującemu samochód, – który zamienił się wcześniej w zgliszcza? Można tu dyskutować o odszkodowaniu i pieniądzach, ale samochód niestety już nie powstanie jak Feniks z popiołów.