Przez jakiś czas będzie można wyborcom wciskać, że wszystko, czego nowy rząd nie może spełnić, choć obiecał, jest winą poprzedniego rządu. Gdyby zaś pozostała ta sama ekipa, powie, że sytuacja finansowa (za którą nigdy rząd nie odpowiada) lub zewnętrzne okoliczności powodują, iż mimo najlepszych chęci, konfitur dla społeczeństwa nie będzie. I trzeba znaleźć tematy zastępcze, które przekonają społeczeństwo, że rząd jest cacy, tylko ci z (UE, kapitaliści, bogaci, nacjonaliści, ISIS – odpowiednie wstawić) są odpowiedzialni za wszelkie zło.
Doraźna polityka a zarządzanie państwem
W krajach z doświadczeniem w politycznych zagrywkach takie zachowanie nie dziwi. Różnice między krajami ze starymi instytucjami demokratycznymi a krajami z nową demokracją zaczynają się objawiać na początku cyklu politycznego. W starej demokracji sprawy polityki są daleko od spraw zarządzania państwem, jego ekonomią, prawem i codziennością mieszkańców. Kadra urzędników w dobrze ukorzenionych demokracjach dostaje po prostu nowych szefów (ministrów, czasem wiceministrów), którzy z reguły nie znają się na tym, co mają robić, i przechodzą szybkie szkolenie, jak doświadczonym urzędnikom za bardzo nie przeszkadzać. Tak jest w Wielkiej Brytanii czy we Francji. Trochę inaczej w państwach federalnych, które mają wypracowany własny schemat działania. Fakt, że zmienia się rząd, rzadko ma wpływ na sposób załatwiania spraw codziennych i drobnych, które polityków po prostu nie interesują. Niestety, w Polsce nie ma ani prawidłowej etyki urzędniczej, ani wyrobionych przez biurokrację standardów. Przypomina mi się dowcip, jak Amerykanin komplementował Anglika, że w Londynie są piękne trawniki, i pytał, jak to uzyskać. Odpowiedź była prosta: kosić raz na miesiąc przez 150 lat. I tak jest z administracją niższego i średniego szczebla w każdym kraju.
Polscy politycy, którzy są dobrymi działaczami społecznymi, chyba nie wiedzą, że każda ich ingerencja w działalność skomplikowanej maszyny biurokracji jest nie tylko niepotrzebna, ale wręcz szkodliwa. Każdy nowy szef mianuje nowych bossów w ramach „odnawiania" administracji. Zapominają o ładnym polskim przysłowiu: „dłużej klasztora niż przeora". I tak, co cztery lata wielkie roszady w urzędach. Biurokracja nie zawsze jest szkodliwa, ale po kolejnym tajfunie jedynym życzeniem urzędników jest przeczekanie następnych spadochroniarzy. Doskonały serial BBC wyprodukowany w latach 80. „Tak, panie ministrze /Tak, panie premierze" pokazuje w satyryczny sposób funkcjonowanie służby cywilnej w Wielkiej Brytanii. Jeśli był nadawany w Polsce, to proponuję wprowadzić go jako obowiązkowy dla nowych ministrów i wiceministrów.
W Polsce były i są próby naprawiania administracji. Pojęcie „służba cywilna" odnosi się do pracowników wybieranych i awansowanych na podstawie kryteriów merytorycznych, zasług i stażu pracy weryfikowanych w trakcie egzaminów sprawdzających. Jest tylko jeden problem: jeśli się chce wprowadzać system działający w innych krajach, to trzeba go dostosować do polskiej rzeczywistości. A tego nie zrobiono albo poprawiano wzorce nie tam, gdzie to było potrzebne. Nie oszukujmy się, o zatrudnieniu na wyższych i średnich stanowiskach bardzo często decyduje nepotyzm, odwzajemnienie za otrzymane korzyści, protekcjonizm. Jeśli nie można zatrudnić kogoś w służbie cywilnej, a chce się go mieć, to zatrudnia się go poza służbą cywilną. Według ostatnich dostępnych dla mnie danych mniej niż 6 proc. zatrudnionych w administracji można było zaliczyć do służby cywilnej.
Jednym z przykładów jest stosowanie właśnie egzaminów, którymi można bardzo łatwo manipulować. Nie ma wystarczającej preselekcji kandydatów na podstawie merytorycznej wiedzy, zasług, stażu pracy. Uważa się, że egzaminy załatwią wszystkie niedoskonałości. Na dowód, że egzaminy dobrze spełniają swoją funkcję, było odrzucenie wykształconej pani doktor, która oblała egzamin na prezesa ZUS. I jakie z tego wyciągnięto wnioski? Bardzo proszę: dzięki egzaminom udało się wyeliminować osobę niekompetentną! A to nie kwestia egzaminu, tylko wcześniejszego przesiewu kandydatów, co w USA nazywa się przewentylowaniem. Zamiast egzaminu należało najpierw „prześwietlić" kandydatkę. (Według mnie była bez szans od samego początku, nie mając ani odpowiedniego zaplecza fachowego i odpowiedniego stażu pracy, ani wpływowych protektorów).