Tymczasem ponadpółroczna historia pandemii pokazuje, że nie zawsze rządzi szlachetna tradycja bezinteresownego ratunku. Przebiło się to do powszechniejszej świadomości w pierwszym okresie pandemii, kiedy w niektórych krajach zaczęło brakować respiratorów i miejsc na oddziałach intensywnej terapii, więc lekarz stał się demiurgiem decydującym, komu darować życie, a kogo skazać na śmierć. Nie trzeba wcale przepełnionych szpitali wojennych, aby zilustrować ten straszny dylemat, którego przysięga objąć nie może. Albo inaczej: czy można umierającego odłączyć od aparatury podtrzymującej życie, czy też należy uparcie i kosztownie walczyć o biologiczne funkcje, choć świadomość już umarła? Odpowiedzi są druzgocące dla intencji szlachetnego patrona medycyny. Bo żeby dochować mu wierności, trzeba wciąż rosnącą część dochodu narodowego przeznaczać na leczenie, a i tak ciągle jest za mało. Bo o rzeczywistości decyduje ekonomia, a z nią polityka.
Na początku pandemii z odrazą wskazywano Szwecję jako jedyne państwo, gdzie nie zamknięto gospodarki na klucz, a ludzi w domach, i gdzie bajdurzono o „odporności stadnej". Jak można traktować obywateli jako stado? Przecież w tamtym czasie Szwecja zapłaciła właśnie za to większą niż gdzie indziej liczbą ofiar! Dzisiaj w Szwecji zachorowań na Covid-19 jest znacznie mniej niż u sąsiadów, a gospodarka kwitnie, bo oszczędzono jej przestoju. Dzisiaj wszyscy stosują model szwedzki, choć nikt się do tego nie przyznaje. Przecież liczba zachorowań w Polsce i w innych krajach jest teraz dużo większa niż wtedy, gdy zamykano gospodarkę i zakazywano wyjścia na ulice. Zresztą łatwo nią manipulować, ograniczając liczbę testów. „Stłucz pan termometr, nie będzie gorączki" – jak przy innej okazji powiedział pewien nasz polityk. Stary Hipokrates przewraca się więc w grobie.