Afganistan Europy?

Polska aspirując do roli wiodącego kraju w kształtowaniu europejskiej polityki bezpieczeństwa nie może pozwolić sobie na obojętność wobec wyzwania, jakie niesie konflikt w Mali – uważa dyrektor PISM

Publikacja: 28.01.2013 18:22

Afganistan Europy?

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Red

Kiedy słonecznego ranka 11 września 2001 dwa boeingi 767 wbiły się w bliźniacze wieże na Manhattanie, powodując śmierć około 3 tysięcy osób, Europa zareagowała słowami solidarności. „Wszyscy jesteśmy dziś Amerykanami" – ogłosił w dzień po zamachu francuski „Le Monde". Brytyjski premier Tony Blair stwierdził, że Wielka Brytania będzie szła „ramię w ramię" z USA. Za słowami poszły czyny.

Po raz pierwszy w historii NATO ogłosiło, że znalazło się w stanie wojny w obronie jednego z państw członkowskich – Stanów Zjednoczonych. Ciąg dalszy to interwencja w Afganistanie, która trwa już 11. rok z rzędu i w której zginęły setki Europejczyków, w tym 38 Polaków. Nie ma więc wątpliwości, że mieszkańcy naszego kontynentu dowiedli swojej nie tylko retorycznej solidarności z Ameryką.

Jednak prawdą jest również, że entuzjazm Europejczyków do udziału w wojnie w Afganistanie, a tym bardziej w Iraku, malał znacznie szybciej niż w USA, i że bardzo szybko pojawiły się na tym tle transatlantyckie kłótnie, które w okresie wojny w Iraku doprowadziły do najgłębszego kryzysu w historii Zachodu. Powód był jeden, lecz zasadniczy, Ameryka walczyła w obronie własnych interesów, natomiast Europejczycy walczyli w obronie Ameryki. Nie oznacza to oczywiście, że byli oni altruistami – Polska na przykład okazywała daleko idącą solidarność z USA głównie dlatego, iż liczyliśmy, że w razie potrzeby Stany Zjednoczone okażą się równie solidarne z nami. Niemniej jednak, zostawiając na boku dyskusje o szlachetności intencji, jest rzeczą oczywistą, że Amerykanie i Europejczycy różnili się między sobą w podejściu do terroryzmu.

Pierwsi byli Amerykanie

W Europie nie rozumiano skali i głębokości amerykańskiej odpowiedzi na atak terrorystyczny z 2001 roku. USA, przyjmując zasadę prewencji – to znaczy uznając za zasadne uderzenie w potencjalne, a nie tylko rzeczywiste, źródło zagrożenia – zareagowały militarnie. Europejczycy natomiast od początku byli zdania, iż militarne metody walki z terroryzmem są niewłaściwe: w Wielkiej Brytanii czy w Hiszpanii terroryzm zwalcza się za pomocą działań policyjnych. Podobnie było z prewencją – w pacyfistycznej Europie jedyną sytuacją uznawaną za usprawiedliwiającą użycie siły w oczach opinii publicznej jest odpowiedź na bezpośredni atak.

Słuchający europejskiego moralizowania o wyższości perswazji nad siłą militarną, Amerykanie często odpowiadali: „zobaczymy, jak zareagujecie na wasz 11 września". Od tego czasu Europę dotknął atak Al-Kaidy w Madrycie (2004) i Londynie (2005), ale dopiero perspektywa przejęcia przez dżihadystów kontroli nad nieodległym Mali obudziła w niej instynkty przywołujące w pamięci amerykańskie reakcje po ataku z roku 2001.

Słuchając ostatnich wystąpień prezydenta Francji Francois Hollande'a czy brytyjskiego premiera Davida Camerona, dotyczących sytuacji w Mali czy kryzysu w Algierii, można odnieść wrażenie, że 12 lat po atakach terrorystycznych w USA Europejczycy dopiero teraz stają się Amerykanami. Premier Cameron mówi wręcz o egzystencjalnym zagrożeniu dla Europy i przygotowuje się na wojnę z islamskim ekstremizmem, która, jak twierdzi, może trwać dekady. Prezydent Hollande obiecywał wcześniej koniec interwencjonizmu i wycofał wojsko z Afganistanu, ale teraz uważa, że bezpieczeństwo Marsylii i Paryża zależy od tego, kto sprawuje władzę w Bamako, czyli stolicy Mali, i decyduje się na klasyczną prewencję. Francuzi bombardują pozycje dżihadystów, a siły specjalne odbijają zajętą przez nich część Mali nie z poczucia szczególnej odpowiedzialności za byłą kolonię, ale dlatego że Paryż nie może pozwolić, by w zasięgu rakietowym Marsylii powstawały bazy terrorystów. Innymi słowy Francuzi i reszta Europejczyków nie może zaakceptować powstania drugiego Afganistanu w ich bliskim sąsiedztwie.

Niebezpieczeństwo z południa

Pogłębiająca się niestabilność w rejonie Sahelu i Afryki Północnej ma daleko idące konsekwencje dla bezpieczeństwa Europy. Jest wprawdzie szansa, że Mali okaże się tymczasowym zagrożeniem zlikwidowanym przez połączone siły Ligi Afrykańskiej i francuskiej Legii Cudzoziemskiej.

Jednak jak widać po przykładzie akcji terrorystów w Algierii, malijski konflikt może łatwo rozlać się po sąsiednich państwach, a słabych i niestabilnych rządów w tym regionie nie brakuje. Wystarczy wspomnieć pogrążoną w chaosie Libię, z której wyparowały arsenały broni gromadzonej przez Kaddafiego, i której olbrzymie terytorium pozostaje właściwie poza kontrolą. W Egipcie jednym z ubocznych skutków upadku Mubaraka stało się przejęcie kontroli nad półwyspem Synaj przez dżihadystów różnych afiliacji, których codziennym zajęciem jest wystrzeliwanie rakiet wymierzonych w sąsiedni Izrael. W Syrii stanowią oni niemałą część sił rebelianckich, a ich rola stopniowo rośnie. W rok po arabskiej wiośnie siły reformatorskie w Egipcie, Tunezji i Libii są w odwrocie, a dominują antyzachodnie partie, których największą konkurencją nie są tweetujący liberałowie, ale ultraradykalni salafici często powiązani z grupami terrorystycznymi.

Rację może więc mieć Cameron, kiedy patrząc na południe, mówi o wyzwaniu na dekady, a nie na jedną operację – o wyzwaniu, które fundamentalnie zmienia położenie Europy, do niedawna wyspy stabilności otaczanej co prawda przez dyktatury, ale mniej lub więcej przewidywalne i szukające z nią współpracy. Ten świat się skończył, nie mógł przetrwać, bo był sztuczny, ale sądząc po trwającym obecnie chaosie, trudno powiedzieć, że dla Europy to zmiana na lepsze. Jeśli nic ona nie zrobi, to w Mali lub okolicy powstanie nowy Afganistan, skąd będzie można zaplanować i przeprowadzić na nią atak. Dlatego warto poprzeć akcję Francuzów, nie tylko retorycznie, ale również materialnie.

Jednak rosnąca świadomość istniejącego zagrożenia w Europie nie wystarczy, bo musi za nią pójść zdolność reagowania. Na tym polu mamy niestety totalny regres. Poza Francją i Wielką Brytanią, na które przypada prawie połowa wszystkich wydatków obronnych w UE, mało kto poważnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa na kontynencie, choć Polska należy tutaj akurat do wyjątków jako jeden z nielicznych krajów europejskich, w których wydatki na obronę wzrosły w ostatnich latach. Generalnie jednak zdolności obronne Europy dramatycznie maleją od wielu lat, co było widoczne choćby podczas operacji w Libii, która nie mogłaby się odbyć bez amerykańskiego wsparcia, mimo że Libia jest przecież sąsiadem UE. Bez zmiany tego trendu Europejczycy nie będą w stanie wkrótce sprostać podstawowym wyzwaniom w swoim sąsiedztwie, co nie pozostaje bez znaczenia dla Polski.

Polskie interesy

Warszawa nie znajduje się w zasięgu rakiet terrorystów z Mali, którzy zapewne nie mają nawet pojęcia, gdzie leży Polska. Niemniej jednak jako kraj aspirujący do roli wiodącego w kształtowaniu europejskiej polityki bezpieczeństwa nie może ona pozwolić sobie na obojętność wobec wyzwania, jakie stoi przed południem Europy.

Jeśli bowiem okazalibyśmy obojętność, to po pierwsze, nasze nawoływania do wzmocnienia polityki bezpieczeństwa UE straciłyby na wiarygodności, a po drugie, to możemy się spodziewać, że duża część Unii odpłaci nam pięknym za nadobne, kiedy będziemy skonfrontowani z zagrożeniem ze Wschodu. Ponadto, tym razem nie chodzi jedynie o solidarność europejską, lecz o to, by sprostać wyzwaniu, które ma fundamentalne znaczenie dla całej wspólnoty, i które może zmienić strategiczne położenie Europy. Jeśli Mali lub inne państwo w regionie staną się Afganistanem, jeśli chaos będzie się szerzyć w rejonie Sahelu i w Afryce Północnej, to wcześniej czy później cała UE będzie zagrożona, włącznie z Polską.

Autor jest dyrektorem Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Krajowej Szkoły Administracji Publicznej w Warszawie. Ukończył także Wydział Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu w Birmingham w Wielkiej Brytanii

Kiedy słonecznego ranka 11 września 2001 dwa boeingi 767 wbiły się w bliźniacze wieże na Manhattanie, powodując śmierć około 3 tysięcy osób, Europa zareagowała słowami solidarności. „Wszyscy jesteśmy dziś Amerykanami" – ogłosił w dzień po zamachu francuski „Le Monde". Brytyjski premier Tony Blair stwierdził, że Wielka Brytania będzie szła „ramię w ramię" z USA. Za słowami poszły czyny.

Po raz pierwszy w historii NATO ogłosiło, że znalazło się w stanie wojny w obronie jednego z państw członkowskich – Stanów Zjednoczonych. Ciąg dalszy to interwencja w Afganistanie, która trwa już 11. rok z rzędu i w której zginęły setki Europejczyków, w tym 38 Polaków. Nie ma więc wątpliwości, że mieszkańcy naszego kontynentu dowiedli swojej nie tylko retorycznej solidarności z Ameryką.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Po spotkaniu z Zełenskim w Rzymie. Donald Trump wini teraz Putina
Opinie polityczno - społeczne
Hobby horsing na 1000-lecie koronacji Chrobrego. Państwo konia na patyku
felietony
Życzenia na dzień powszedni
Opinie polityczno - społeczne
Światowe Dni Młodzieży były plastrem na tęsknotę za Janem Pawłem II
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Opinie polityczno - społeczne
Co nam mówi Wielkanoc 2025? Przyszłość bez wojen jest możliwa