„Wybór jest prosty – dobro albo zło” – informuje na samym początku „Zielonej granicy” Maja Ostaszewska. I to jedno krótkie zdanie definiuje cały ten film. Zamyka go w manichejskim podziale, rozdaje role, które odegrane zostaną nie tylko przez kolejne dwie i pół godziny, ale też po wyjściu z kina.
Wspominam o manicheizmie, bo jest to moim zdaniem najgłośniejsza nuta nie tylko w filmie Agnieszki Holland, lecz także w całej dyskusji (jeśli można użyć tego szumnego słowa) odnośnie do problemu migracji. I żeby była jasność – dotyczy to zarówno opcji reprezentowanej przez twórców „Zielonej granicy”, jak i najbardziej zacietrzewionych reakcji z przeciwnej strony. Holland kreśli linie tak grube, że aż momentami karykaturalne. Jednak odpowiedź jej przeciwników nie jest bynajmniej bardziej subtelna. I to jest chyba największy mój zarzut do „Zielonej granicy” – nie tylko dzieła filmowego, ale pełnoprawnego zjawiska społecznego, jakim się stało. Że na siłę próbuje wpisać w jakiś nieprzyzwoicie czarno-biały schemat zagadnienie, które skrzy się od szarości.
Czytaj więcej
Obóz władzy świadomie „grzeje” temat uchodźców od miesięcy.
Bo nie manicheizm jest właściwym kluczem do odczytania tego, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy. Zamiast przerzucać tę bombę z jednej strony na drugą, należy ją rozbroić narzędziem tragiczności. Napięcia, które nigdy nie zniknie – bo taka jest natura rzeczywistości, zwłaszcza w węzłowych chwilach i miejscach historii. To, co dzieje się zarówno u polskich granic, jak i na południu Europy, wymaga odpowiedzi świadomej tego, że nie będzie dobra. I nie pozostawi ona jej autorów w komfortowym nastroju moralnej wyższości.
Czytaj więcej
W Watykanie odbędzie się pokaz filmu "Zielona granica". Autorka obrazu, Agnieszka Holland, ma odebrać nagrodę festiwalu Tertio Millennio.