Podzieliłem się kiedyś z czytelnikami „Plusa Minusa” moim marzeniem o wydawaniu kolejnych numerów gazet co dziesięć lat. Dopiero wówczas jesteśmy w stanie odsiać ziarno faktów od plew nastroju, mody czy jaśnie nam dominującej opinii. Tak, „dekadniki” to jeden z tych pomysłów, które są za dobre, by kiedykolwiek mogły się zrealizować. Ale jeszcze lepszym byłoby nałożenie podobnego kagańca na prasę brukową czy choćby na wysuwających dalekosiężne wnioski z głośnych medialnie afer, jakichś „oburzających nadużyć” czy innych „niemoralnych zachowań”. A że ten felieton pisany jest w rytmie bicia się we własne piersi, nie mogę nie dodać, że i mnie samemu taki kaganiec bardzo by się przysłużył.
Kilka dni temu Jakub Dymek, lewicowy publicysta, wygrał proces z dziennikarkami, które oskarżyły go o gwałt i molestowanie seksualne. Sprawa ta była głośna sześć lat temu, kiedy to pojawił się na łamach „Codziennika Feministycznego” szkalujący – jak się z czasem okazało – Dymka materiał. Tym głośniejsza powinna być więc dzisiaj, gdy okazała się dęta. Przez ten czas rujnowała bowiem publicyście karierę i reputację. Robiły to również tańczące do melodii nieprawdziwych oskarżeń teksty, z których jeden został napisany przeze mnie. Za co chciałbym z tego miejsca pana Dymka szczerze i serdecznie przeprosić. I chociaż z jego poglądami jest mi kompletnie nie po drodze, to bardzo się cieszę, że wciąż pisze i nagrywa, w tym także jeden z najciekawszych podcastów politycznych w Polsce – „Dwie lewe ręce”.
Czytaj więcej
Tak jak nazwisko Szymona Marciniaka kojarzy się nie tylko ze świetnym sędziowaniem, ale stało się również synonimem sformułowania „równy gość”, tak też Stowarzyszenie „Nigdy więcej” pracuje na to, by kojarzyć się wyłącznie z klasowym skarżypytą. A przede wszystkim – na trwałe skompromitować ideę walki z boiskowym rasizmem.
Podobną dynamikę do sprawy Dymka miała ta, której ofiarą – dziś już chyba możemy użyć tego słowa – padł ksiądz Jacek Stryczek. Sąd nie znalazł żadnych podstaw do choćby postawienia mu zarzutów o stosowanie mobbingu w stowarzyszeniu Wiosna. Nie potwierdziła się więc opowieść przedstawiona w słynnym reportażu Onetu, będąca jednocześnie końcem historii księdza Stryczka. Medialny sąd kapturowy skazał go na infamię, złamał mu życiorys. I ze wstydem muszę przyznać, że i w tamtym samosądzie wziąłem swój udział, budując „wielką opowieść” o księdzu filantropie.
Historie Dymka i Stryczka udowadniają, że w wypadku poważnych, potencjalnie łamiących życiorysy oskarżeń można zrobić wyjątek od wydawania gazet co dziesięć lat. Skróćmy ten czas o połowę; mniej więcej tyle w obu przypadkach trwało wyjście prawdy na jaw. I dopiero wówczas, na łamach „półdekadników”, rozrywajmy szaty, sypmy gromy i udowadniajmy moralną wyższość nad „nikczemnikami”. Bo w przeciwnym razie może się okazać, że to my sami nimi jesteśmy.