Historia polskiego Krajowego Planu Odbudowy mogła się potoczyć zupełnie inaczej. By się o tym przekonać, warto wsłuchać się w głosy z Brukseli, które – nie licząc kwestii praworządności – bardzo wysoko oceniają polski plan. Nie brak opinii, że projekty reform gospodarczych, transformacji energetycznej czy cyfryzacji są jednymi z najambitniejszych w całej Unii.
Jest jednak jedno „ale”. Polski KPO wysłano z Warszawy do Brukseli 13 miesięcy temu. W opóźnieniu jego przyjęcia nie zawinili listonosze ani krasnoludki. To PiS uznał, że nie musi się spieszyć, że ma więcej ważnych spraw na głowie, na przykład forsowanie absurdalnego lex TVN czy Polskiego Ładu, z którego się teraz rakiem wycofuje.
Ważniejsze było wyrzucanie z rządu Jarosława Gowina, a potem ciułanie większości. W międzyczasie wyroki wydawał TSUE, a ripostował mu kierowany przez Julię Przyłębską Trybunał Konstytucyjny. Rok 2021 przeminął, podobnie jak nadzieja na 20 mld zł zaliczki na KPO. A gdy wybuchła wojna, rząd prócz przechodzenia w tryb funkcjonowania państwa frontowego musiał wciąż negocjować, choć niektóre państwa już dawno wydawały zaliczkę, a nawet fundusze z KPO na rok 2022.
Czytaj więcej
Von der Leyen przepchnęła zgodę Brukseli na KPO, bo w obliczu wojny w Ukrainie chce, aby nasz kraj wrócił do głównego nurtu w UE. To się raczej nie uda.
Tak, obowiązkiem polskiego rządu jest forsowanie rozwiązań jak najkorzystniejszych dla Polski. Jednak obóz rządzący był w konflikcie z Komisją Europejską, a jednocześnie sam ze sobą. Spór z Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry paraliżował przez niemal rok likwidację Izby Dyscyplinarnej, od czego Komisja uzależniała uruchomienie KPO.