Nad tym, czy rzeczywiście jesteśmy niewolnikami genów, jeśli chodzi o oceny moralne, pewnie długo jeszcze będzie toczyła się dyskusja neurobiologów.
Haidt zwraca uwagę, że „moralność wiąże nas w ideologiczne drużyny, które zwalczają się tak zaciekle, jak gdyby losy świata zależały od tego, czy nasza drużyna wyjdzie zwycięsko z każdej bitwy. Czyni nas ślepymi na fakt, że w skład każdej z drużyn wchodzą dobrzy ludzie, którzy mają coś ważnego do powiedzenia". I twierdzi, że należałoby starać się zrozumieć mechanizmy działania innych.
Największym błędem, przed którym przestrzega nas Haidt, jest uznanie własnej moralności za jedyną, która na miano „moralności" w ogóle zasługuje, bo wśród naszych przeciwników ideowych czy politycznych znajduje się wielu „prawych" – czyli dobrych – ludzi.
Niestety, dominują umysły „lewe" – to już moje określenie. Ton debacie publicznej na każdy prawie temat narzucają ludzie, którzy swoich przeciwników nie tylko nie starają się zrozumieć czy przekonać do swoich racji (to rzeczywiście jest trudne, jeżeli wręcz nie niemożliwe), ale wręcz pragną zniszczyć. Zaczyna się od próby zadania przeciwnikowi śmierci cywilnej: „z oszołomami nie będę rozmawiać".
Jak to się skończy? Obawiam się, że źle. Zwłaszcza jeśli Haidt ma rację i nasz umysł jest jakoś zakodowany. Bo łatwo może się odblokować stary kod z czasów „palenia czarownic".