Inwestycja koncernu Guangxi LiuGong w Hutę Stalowa Wola i zapowiedź kolejnych dużych przedsięwzięć wielu dostrzega jako otwarcie ścieżki napływu do Polski chińskich pieniędzy i pierwszy praktyczny wymiar strategicznego partnerstwa, którego początkiem było podpisanie umowy między dwoma krajami pod koniec ubiegłego roku. To oczywiście może być prawda, bo Polska na tle innych krajów Unii Europejskiej jawi się dziś jako partner wyjątkowo stabilny i przewidywalny. Będąc największym krajem regionu, spełnia wszystkie warunki do budowania strategicznych relacji.
Polityczne korzyści z takiego partnerstwa są oczywiste. Chiny, jako naturalny konkurent Rosji, zawsze starały się ograniczać jej wpływy. Ostatnie lata pokazują, że tendencja ta jest wyjątkowo silna. Pekin nie zgodził się na wyłączenie krajów Azji Środkowej z dostaw gazu dla swojego rozwijającego się przemysłu i traktuje w tym zakresie Moskwę jako jednego z wielu graczy. Idzie nawet dalej – wzmacnia kraje, które są uznawane za rosyjską strefę wpływów, np. Ukrainę czy Białoruś. To nie tylko pokazuje zbieżność z naszymi interesami, ale także dowodzi, że mocarstwowa pozycja Chin z każdym rokiem coraz silniej przekłada się na realną politykę.
Regionalny lider
Aktywność Chin jest oczywiście dla Polski szansą, ale i zagrożeniem. Jeśli Warszawa chciałaby zdyskontować aktywność Pekinu w konkurencji z Moskwą, musi wrócić do aktywnej polityki w regionie. Konieczne będzie odbudowanie dobrych relacji z sąsiadami, których obecna ekipa w ostatnich latach raczej odstraszała. Tylko jako regionalny lider będziemy w stanie odgrywać rolę politycznego partnera Chin w naszej części Europy. Ale za wszelką cenę polska dyplomacja musi unikać awanturnictwa, czyli np. konfrontacyjnej polityki z Rosją, bo władze w Pekinie cenią sobie brak rozgłosu. O ile jednak znalezienie odpowiednich narzędzi do podjęcia wyzwania politycznej współpracy z Chinami leży w zasięgu polskiej dyplomacji – oczywiście, jeśli potraktuje to wyzwanie jako absolutnie priorytetowe – o tyle znacznie trudniej będzie znaleźć formułę kooperacji gospodarczej.
Polska potrzebuje zagranicznych inwestycji, bo dzięki nim jesteśmy w stanie wyrównywać bilans płatniczy – wyjątkowo ujemny zwłaszcza w handlu z Chinami – oraz zyskiwać pieniądze na inwestycje w infrastrukturę. Poza tym firmy, które kupują chińskie koncerny, mają szansę zyskać nowe rynki zbytu, a więc będą w stanie zwiększać produkcję i zatrudnienie.
Problem tkwi jednak w tym, że chińskie koncerny nie działają wyłącznie na zasadach rynkowych. Ich celem nie jest tylko uzyskanie zysku. Równie ważnym zadaniem jest realizacja celów politycznych, które określają władze. I nie dotyczy to włącznie wielkich państwowych koncernów, które z racji nadzoru właścicielskiego prowadzą ekspansję w porozumieniu z rządem. Chińskie władze lokalne lub centralne – w zależności od kwoty – muszą wyrazić zgodę na każdą transakcję zawartą przez państwową firmę z zagranicznym podmiotem. To urzędnicy decydują, czy inwestycja jest zgodna z wytyczonymi przez Pekin kierunkami rozwoju kraju. W przypadku firm państwowych nie jest to wcale tak odległe od naszych realiów (weźmy choćby polityczną inwestycję Orlenu w rafinerię w Możejkach), tyle że skala, w jakiej operują chińskie koncerny, jest nieporównanie większa od tej, z jaką mamy do czynienia w Polsce. W tamtejszych warunkach Orlen byłby zaledwie firmą średniej wielkości, a nie jednym z krajowych liderów.