Wszystko, co polskie jest moje, niczego wyrzec się nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w polskości jest wielkie, ale nie mogę wypierać się tego co jest w niej marne ? cytuję Romana Dmowskiego z pamięci, bo piszę ten felieton w pociągu, ale sensu jego słów na pewno nie przekręcam. A ponieważ przywołuję je jako wstęp do kolejnej odsłony sporu, jaki wśród publicystów opozycyjnych wywołał Piotr Zychowicz książką „Pakt Ribbentrop – Beck" (Święto Niepodległości jest do tego dobrą okazją), nacisk kładę w tym cytacie na samo stwierdzenie, że w polskości są zarówno pierwiastki chwalebne, jak i, by pozostać przy określeniu Pana Romana, „marne".
Niby banał, a niektórzy koledzy pojąć tego nie mogą. Oburza się Piotr Zaremba, gdy, przyznając Zychowiczowi rację, stwierdzam rzecz najoczywistszą pod słońcem, że decyzja odwrócenia całej polskiej polityki zagranicznej ostatnich lat o 180 stopni przez przyjęcie w kwietniu 1939 „gwarancji" brytyjskich była skończoną głupotą, w najlepszym wypadku bezmyślnym hazardem wystawiającym na zagładę cały z takim trudem osiągnięty dorobek kilkudziesięciu poprzednich lat. Oburza się Bronisław Wildstein, gdy wyliczam kolejne przykłady polskiego idealizmu graniczącego z debilizmem, który doprowadzał nas do tego, że podpuszczani hasłem „za wolność waszą i naszą" (tylko oczywiście zawsze ta „ich" była pierwsza) notorycznie realizowaliśmy z poświęceniem cudze interesy kosztem własnych. A kiedy z kolei bronię polskiego mesjanizmu albo chwalę dziedzictwo sarmackie, to czytam o sobie, że zmieniam linię, zaprzeczam sam sobie albo łapię się na jakieś koniunktury.
Nic podobnego. Wszystko co polskie jest moje. Mój jest więc przede wszystkim polski republikanizm ? albowiem duch polski jest duchem republiki. Narodowy wieszcz wydestylował go w genialnym skrócie w pieśni, którą wielu uważa dziś za autentyczną pieśń Konfederacji Barskiej, (podobnie jak za autentyczną uchodzi melodia napisana czterdzieści lat temu na potrzeby inscenizacji teatralnej przez Andrzeja Kurylewicza): „Nigdy z królami nie będziem w aliansach, nigdy przed mocą nie ugniemy szyi". Otóż tak właśnie: nasi przodkowie, w przeciwieństwie do innych narodów, sami wybierali sobie królów, i ich królowie musieli przysięgać posłuszeństwo Prawom Kardynalnym. Inaczej nasi przodkowie byli w prawie wymówić im posłuszeństwo.
Zauważy ktoś, że „swoimi przodkami" nazywa tu wymarłych sarmatów facet z Czerwińska nad Wisłą, który jeśli chciałby się chwalić jakimś herbem, to powinien w nim umieścić widły skrzyżowane z grabiami w polu zielonym, albo co podobnego. Otóż tak ? to są moi przodkowie, owi Zamoyscy i Zebrzydowscy, i imć Kochowski i z imć Potockim i Paskiem, nie przez DNA, ale przez książki, które podsuwał mi Ojciec, a jemu z kolei jego ojciec. Bo to jest druga szczególna polska odmienność, z której wolno mi być dumnym. Gdy inne narody rozwijały się przez walkę klas i stanów, przez rewolucje i gilotynowanie swych królów oraz rabowanie swych właścicieli, nasz naród rozwijał się przez dołączanie klas niższych do szlachty. Od Insurekcji, która uszlachcała chłopskich kosynierów, po Sierpień, uszlachcający zglajszachtowanych peerelem robotników. Pewnie dlatego słowo „rokosz", które z takim wstrętem i potępieniem wymawia były premier Mazowiecki, mnie się wcale źle nie kojarzy ? stokroć lepiej być rokoszaninem, niż czyjąś wycieraczką, a przed taką właśnie alternatywą postawił nas rządzący dziś pomiot Magdalenki.
Tyle o sprawach chwalebnych. Ale, co tu ukrywać, jest i marność. Gdybyż do tych pięknych imponderabiliów umiał Polak dodać trochę rozwagi, trochę mądrości! Bo obok Odrodzenia Polski w 1918 i Sierpnia mamy też przecież akty bezprzykładnej, choć w intencjach szlachetnej głupoty, jak Powstanie Warszawskie czy właśnie wspomniany „manewr artylerii konnej" w wykonaniu Becka, który przywiódł Niepodległą do zagłady.