Żeby wygrać, trzeba galopować przez zaorane pola i rżyska, przeskakiwać nad wysokimi żywopłotami i pokonywać szerokie rowy pełne wody. Trzeba się męczyć samemu, ryzykując poważne kontuzje, i męczyć biednego konia. A jednak chętnych nie brakuje – a zwycięzca może być tylko jeden.
Trochę podobnie jest z polskimi wyborami prezydenckimi. One też są biegiem z przeszkodami. Też przyciągają dziś uwagę świata, też trzeba jeździć po całym kraju (bywa, że w ruinie), też trzeba walczyć ze skutkami nieurodzajów w rolnictwie i ulew. Też trzeba się męczyć samemu, i męczyć swoich sztabowców. I też zwycięzca może być tylko jeden.
Czy warto się ścigać? Co otrzymuje w zamian zwycięzca? Oczywiście pomijając żyrandol do pilnowania i pensję, raczej niewygórowaną? (nagrody pieniężne w Wielkiej Pardubickiej też są w tym roku zagrożone, bo wycofał się główny sponsor imprezy).
A jednak warto, bo prezydent ma ogromny wpływ na polską politykę, a w szczególności politykę gospodarczą, którą zajmuję się w moich felietonach.
Po pierwsze i najważniejsze, prezydent ma prawo weta w stosunku do wszystkich ustaw (poza ustawą budżetową, za którą wyłączną odpowiedzialność ponosi rząd). Może to zrobić z każdego powodu, jaki uzna za stosowny, a jedynym wymogiem formułowanym przez konstytucję jest to, że musi swoją odmowę umotywować. Jeśli odmówi podpisania ustawy, trzeba zgromadzić w Sejmie większość 60 proc. głosów, by weto odrzucić. Takiej większości nie miał jednak u nas żaden rząd w ciągu ostatnich 30 lat. Oznacza to, że prezydent może w ogromnym stopniu pełnić rolę kontrolera działań rządu. Prezydent niezależny lub opozycyjny wobec większości sejmowej może nie dopuścić do uchwalenia żadnego prawa, które ma charakter kontrowersyjny lub nieakceptowany przez znaczną część społeczeństwa.