Niemiecka tradycja udawania świętego oburzenia wobec jakiejkolwiek zagranicznej krytyki naszej wyjątkowej pozycji na polu polityki zagranicznej i bezpieczeństwa bije ostatnio nowe rekordy hipokryzji. Ostatni przykład dotyczy transatlantyckiego sporu w sprawie dokończenia gazociągu North Stream 2. Wszystkie niemieckie partie polityczne uznały, że niedawny list kilku rządnych poklasku amerykańskich senatorów, w którym grożą oni nałożeniem sankcji na Niemcy i europejskie firmy zaangażowane we wspólny projekt gazowy z Rosją, jest „skandaliczny".
To jednak tylko wymachiwanie szabelką. Kiedy Niels Annen, niemiecki wiceminister spraw zagranicznych, podkreśla, że o europejskiej polityce energetycznej będzie się decydować w Berlinie i Brukseli, a nie w Waszyngtonie, z pewnością brzmi to dobrze.
Polityk SPD nie wspomina jednak, że Komisji Europejskiej i innym ważnym państwom członkowskim UE wcale nie podobają się zaloty Niemiec wobec Gazpromu. Uważają one, że przedsięwzięcie to stoi w sprzeczności z celami i wymogami zintegrowanej europejskiej polityki energetycznej. To jednak wcale nie przeszkadza stronie niemieckiej. Berlin chce zbudować gazociąg, bez względu na to, kto i co będzie na ten temat mówił.
Ta nieustępliwość powoduje tarcia nie tylko w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Także w Europie inne państwa unijne widzą, że co do zasad obowiązujących w UE są równi i równiejsi, a w szczególności dotyczy to Niemiec, gdy te chcą osiągnąć jakiś swój partykularny cel.
Najcenniejszy sojusznik Ameryki?
To jednak tylko jedna strona myślenia życzeniowego. Na poziomie transatlantyckim my, Niemcy, wciąż lubimy myśleć, że jesteśmy najcenniejszym sojusznikiem Ameryki. Tak jakby specjalne zasady wciąż stosowane wobec dzisiejszych Niemiec były równie uzasadnione, co w czasach zimnej wojny, ze względu na nasze trudne położenie geostrategiczne.