Troska Polskiej Izby Książki oraz grupy posłów PSL o los małych księgarń oraz o zwykłego czytelnika zaowocowała projektem ustawy o jednolitej cenie książki. Książka ma przez rok od wydania mieć tę samą cenę bez względu na faktyczne koszty dystrybucji i przechowania czy strategię promocyjną sprzedawcy. Bo zdaniem pomysłodawców małe księgarnie cierpią z powodu polityki cenowej wydawców, a statystyczny Kowalski nie czyta nic, co najwyżej instrukcję od tabletu.
Skoro jednak, jak twierdzą pomysłodawcy ustawy, problemem jest to, że małe księgarnie mogą liczyć co najwyżej na 30-proc. rabat od wydawcy, podczas gdy duże sieci otrzymują do 50 proc. upustu, to ciśnie się na usta pytanie, w jaki sposób jednolita cena brutto dla konsumenta miałaby zmienić ten zwyczaj. Przecież kiedy mała księgarnia zostanie zmuszona do zaoferowania książki w tej samej cenie co tzw. sieciówka, pozostanie jej tylko zysk na marży, a różnica w tym zakresie działa na niekorzyść małej księgarni. Wystarczy wówczas, że wydawca dogada się z dużymi dystrybutorami co do ceny, a małe księgarnie szybko padną. Głównie będzie to dotyczyć księgarni internetowych, największego konkurenta dużych sieci.
I druga kwestia – w jaki sposób ujednolicenie ceny książki miałoby poprawić poziom czytelnictwa? Ludzie nagle rzucą się na książki, bo cena konkretnej pozycji będzie w całej Polsce taka sama? Czy naprawdę problem bierze się stąd, że tę samą książkę można kupić w jednej księgarni za 30 zł, a w innej za 27 zł?
Podobno autorom chodzi o wsparcie tzw. ambitnej książki. Tylko co to jest owa „ambitna książka"? Tak nudna, że poza autorem, jego wydawcą i znajomym szwagra psa sąsiada nikt nie chce czytać tego „dzieła"? I taka książka nagle zyska na popularności, bo wszystkie trzysta egzemplarzy będzie kosztować tyle samo?
Życie ma zawsze o jeden scenariusz więcej. Projekt ustawy przewiduje, że spod rygoru ustawy wyłączone będą książki wybrakowane czy uszkodzone. Czyli już jest sposób! Będzie można zaoferować książkę „sprawną technicznie", czyli nadającą się do czytania, a jednocześnie uciec przed zbawiennym działaniem ustawy. „U nas tylko zniszczone tytuły!" – pojawią się zaraz reklamy. A do tradycyjnego podziału na okładkę twardą i miękką dojdzie także kategoria okładki oplutej i pogniecionej. Może nawet wydawcy uruchomią specjalną linię książek wybrakowanych, a drukarze opracują nieładną czcionkę?