Przechodząc dwa dni temu obok ambasady Kanady, odetchnąłem z ulgą. Nad gmachem nadal powiewała flaga z liściem klonu, nie wydawało się też, by ktoś się szykował do wyprowadzki. To ważne, bo przecież gdyby Donald Trump rzeczywiście zmienił północnego sąsiada w 51. stan USA, ambasada byłaby zapewne niepotrzebna.
Do zmiany Kanady w stan raczej nie dojdzie (nie byłby to zresztą pierwszy taki plan: już w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość zbuntowane kolonie proponowały, by dołączył do nich Quebec, a w roku 1930 amerykańska armia opracowała plan zajęcia Kanady w razie wojny z Imperium Brytyjskim). Ale to nie powinno nas uspokajać, bo choć USA pewnie nie wyślą żołnierzy na podbój sąsiada, to wydanie mu wojny handlowej nie jest wykluczone.
Ponad 200 lat temu ekonomia ustaliła, że handel międzynarodowy nie jest grą, w której po to, by jedna strona zyskiwała, druga musiała tracić. Magicznym słowem jest tu specjalizacja: jeśli każdy kraj wyspecjalizuje się w tym, co umie wytwarzać najlepiej, eksportując nadwyżki tej produkcji do innych krajów i importując od nich to, co z kolei one lepiej wytwarzają, wszystkie strony odniosą korzyść. Z czasem okazało się, że problem jest bardziej złożony. Wzajemne korzyści są pewne, ale tylko przy uczciwych warunkach współpracy. Saldo wymiany zależy od tego, czy kraj zadłuża się wobec zagranicy, czy też nie. W handlu międzynarodowym dochodzi nieraz do nieuczciwych praktyk (np. zaniżania cen po to, by zniszczyć konkurencję). A dodatkowo rosnąca specjalizacja powoduje, że miejsca pracy w kraju tracą ci, którzy pracowali w sektorach niekonkurencyjnych wobec zagranicy.
Kłopot z ekonomiczną teorią handlu jest taki, że jest ona nieco sprzeczna z intuicją ludzi. Przecież to oczywiste, że jak podniesiemy cła importowe, sprzedaż towarów z innych krajów spadnie, a z naszego wzrośnie, więc nasz kraj zyska. Logiczne? Niekoniecznie, bo przecież wtedy inne kraje podniosą cła na nasz eksport (taka wzajemna wojna celna, zapoczątkowana w roku 1930 przez USA, doprowadziła do spadku wartości globalnego handlu o 60 proc., pogrążając cały świat w gigantycznej recesji).
Z drugiej strony, choć wojna celna ogólnie prowadzi do strat, wiele zagrożonych zagraniczną konkurencją firm będzie lobbować za wzrostem ceł. Nie mówiąc już o ludziach, którzy przez tę konkurencję tracą pracę. Więc wygląda na to, że Donald Trump nie żartuje, grożąc partnerom handlowym wojnami celnymi.