Jeśli ktoś zadawał pytanie, czy Timothée Chalamet wylansuje Boba Dylana wśród młodych odbiorców – obecny sukces gwiazdora znanego z „Diuny” czy „Wonki” pozwala również odwrócić kwestię i zapytać, czy powodzenie filmu nie wzięło się również z popularności jedynego noblisty pośród muzyków, ponieważ moda na Dylana nie przemija.
To, oczywiście, dywagacje. Z faktami się nie dyskutuje: film, który w Ameryce po Bożym Narodzeniu miał drugi wynik otwarcia – ma już w kasie 50 mln dol., co jest rekordem Chalameta w jego niekomercyjnych produkcjach. Są też komplementy 83-letniego Dylana. Ze skłonnością do niejednoznaczności napisał, że młody aktor gra absolutnie wiarygodnie jego samego. Lub jego młodszego. Lub jeszcze kogoś innego.
Bob Dylan i Timothée Chalamet
Mistyfikacje Dylana, które stały się jego specjalnością, znalazły odpowiednie miejsce w scenariuszu. W dialogu ze swoją dziewczyną Sylvią Russo (Elle Fanning), przekonuje, że artysta to kreacja, granie kogoś innego od siebie i zwykłych ludzi. Filmowy Dylan wzbudza zainteresowanie oryginalnymi historiami na swój temat, co w życiu Bob robił jeszcze częściej. Słyszymy więc, że pracował w cyrku, a jak wiadomo, wzruszał też dziennikarzy opowieścią o tym, że jest sierotą wychowaną przez Indian. Żalił się, że jego rodzice nie żyją, co matkę i ojca mocno zaskoczyło.
Sylvia, zapraszając do domu Boba, nie wie, kogo gości również w łóżku, i w końcu robi o to awanturę, po tym jak listonosz nazywa jej chłopaka Robertem Zimmermanem.