Dokonuje się doniosła zmiana. Z woli polityków działających „pod publiczkę” cła rugują globalizację. To w tył zwrot dla gospodarki i szans na lepsze lub jeszcze lepsze życie, ponieważ cła są niemal zawsze dowodem własnej bezsilności. Wbrew odwrotnym nadziejom, są też kiepską tarczą. Jednak w polityce prowadzonej w trybie „od wyborów do wyborów” ochrona własnego rynku i przemysłu ma być dowodem zdecydowania i silnej ręki, więc restrykcje przeciw importowi cieszą się poklaskiem. Co za czasy, co za obyczaje, chce się grzmieć za Cyceronem.
Cła i wybory w USA
Przed czterema laty w „American Economic Review” ukazała się praca trójki ekonomistów (Aaron Flaeen, Ali Hortaçsu i Felix Tintelnot) o wpływie ceł na ceny pralek w USA („The Production Relocation and Price Effects of US Trade Policy: The Case of Washing Machines”). Odnosiła się krytycznie do ceł nakładanych przez rząd Donalda Trumpa w celu ochrony rodzimych producentów. Podobną politykę, choć z o wiele mniejszą fanfaronadą, prowadzi prezydent Joe Biden. Gdyby Kamala Harris wygrała wybory i trzymała się programu prezentowanego teraz Amerykanom, byłaby w kwestii ceł bardziej umiarkowana. 25 września podczas spotkania z Economic Club of Pittsburgh, powiedziała, że cła proponowane teraz przez Donalda Trumpa będą kosztowały każdą amerykańską rodzinę przeciętnie 4 tys. dol. rocznie.
Sztab wiceprezydent Harris czytał zapewne wspomnianą pracę, w której prześwietlono wpływ ceł na ceny pralek. Z punktu widzenia oddziaływania na rzesze ludzi niezorientowanych w działaniu gospodarki wybór świetny, bo pralki to znany wszystkim produkt pierwszej potrzeby. W 2012 r. USA nałożyły cła na pralki z Meksyku i Korei Płd. W 2016 r. takie restrykcje objęły także pralki z Chin. W obu przypadkach chodzić miało o ukróceniu dumpingu, czyli „zaniżania” cen na Amerykę przez zagranicznych producentów.
Czy był to ze strony władz USA jedynie pretekst, bo dostawcy cen nie zaniżali, a korzystali jedynie np. z niskich kosztów pracy u siebie, czy istotnie dochodziło do niecnych praktyk redukowania marży do zera lub cen na poziomy straty, nie wiadomo. Cła okazały się jednak nieskuteczne, bo producenci skorzystali z dobrodziejstw globalizacji i przesunęli produkcję lub sam montaż do państw nieobjętych amerykańskim cłami. Badacze nie stwierdzili, żeby cła z 2016 r. na chińskie urządzenia, które stanowiły 80 proc. całkowitej sprzedaży na rynku USA wpłynęły w jakiś istotny sposób na ceny pralek.
Jednak dwa lata później, tj. w 2018 r., wraz z cłami wprowadzonymi przez rząd Donalda Trumpa stało się inaczej. Tym razem producenci zagraniczni przesunęli montaż do USA, lecz ceny pralek poszły w końcu w górę o 12 proc. Co ciekawe, podrożały także niezbędne w każdym amerykańskim domu suszarki, których nie obejmował nowy reżim celny. Wyjaśnienie tego przykrego dla nabywców skutku nie sprawia trudności. Po to, żeby nie zwiększać cen pralek natychmiast po wprowadzeniu ceł, zagraniczni dostawcy odbili sobie spadek marży (zarobku) na pralkach podwyższeniem cen na suszarki, które w USA stanowią niemal zawsze komplet zakupowy.