Wkażdym kolejnym roku żyjemy niby na tym samym, ale jednak innym świecie. Współcześnie zmienia się on coraz bardziej. Słychać, że mamy do czynienia nie tyle z epoką zmian, ile wręcz ze zmianą epok. Być może, a przyczynia się do tego splot okoliczności demograficznych, ekonomicznych, technologicznych i – jak zawsze – politycznych. Dynamika zachodzących przemian, a zwłaszcza powiązania występujące pomiędzy nimi, mają określone implikacje nie tylko dla kondycji całej ludzkości, która w olbrzymim stopniu zależy od stanu gospodarki oraz dynamiki procesów rozwojowych, lecz także dla zmian geopolitycznych. Wyłania się zatem fundamentalne pytanie, czy zmierzają one we właściwym kierunku i na ile sprzyjają – bądź szkodzą – rozwojowi gospodarczemu. Geopolityka przecież nie pozostaje bez wpływu na formowanie się kapitału i jego alokację, a to z kolei ma istotne znaczenie dla finansowania ekspansji ekonomicznej i poprawy sytuacji społecznej.
Dużo nas, coraz więcej
Gdy rodziłem się nie tak znowu dawno, ludzkość liczyła zaledwie ok. 2,5 mld. Zaledwie, choć dla Malthusa, który dwa wieki temu błędnie twierdził, że Ziemia nie będzie w stanie wyżywić zbyt szybko zwiększającego się rodzaju ludzkiego, była to liczba niewyobrażalna. Teraz jest nas już 8,1 mld. Nigdy wcześniej w dziejach nie zdarzyło się, aby za życia jednego człowieka liczba mieszkańców globu zwiększyła się na taką skalę. I nigdy już coś podobnego się nie wydarzy. Ludzkość co roku przyrasta o 76 mln, czyli dwakroć więcej niż Polska ma mieszkańców.
Problem w tym, że najwięcej przybywa ich tam, gdzie już i tak gospodarka ze względu na swoje zacofanie nie jest w stanie utrzymać ich na przyzwoitym poziomie, a równocześnie w innych krajach, wysoko rozwiniętych, populacja topnieje, jeśli nie jest zasilana napływem migracji. Podczas gdy współczynnik dzietności dla świata równa się 2,3, w skrajnych wypadkach wynosi on aż 6,73 w Nigrze i zaledwie 0,79 w Korei Południowej. Problem przeto nie w tym, że ludzi jest za dużo, a w tym, iż w jednych krajach jest ich ewidentny nadmiar, w innych zaś ekonomicznie dotkliwy niedobór. Fenomen ten nasilać będzie coraz bardziej fale mas ludzkich przelewające się przez międzypaństwowe granice, zwiększając przy okazji napięcia polityczne. Nie wszyscy wszystkich wszędzie lubią.
Dużo większe wszak konsekwencje dla relacji międzynarodowych mają zmiany liczby ludności poszczególnych krajów, zwłaszcza tych największych. W ślad za wysoką stopą przyrostu demograficznego i wydłużającym się okresem życia radykalnie zmieniły się proporcje pod tym względem. W 1950 r. Chiny liczyły 542 mln, a USA 148 mln mieszkańców. Od tamtego czasu relacja ta zwiększyła się z 11:3 do z górą 4:1; teraz Chińczyków jest 1,425 mld, a Amerykanów 342 mln. W tym samym czasie ludność Indii, która w odróżnieniu od Chin nadal rośnie, zwiększyła się jeszcze bardziej, bo z 357 mln do 1,442 mld. Co ważne, podczas gdy według prognoz ONZ ludność Europy i Ameryki Północnej do 2050 r. ma utrzymać się na obecnym poziomie 1,125 mld, liczba mieszkańców subsaharyjskiej Afryki ma się podwoić z ok. 1,15 mld do 2,1 mld. Oczywiście, przyjmując, że setki milionów nie wyemigrują stamtąd do Europy…
Kolosalna nierównowaga demograficzna, wyrażająca się ponadto w zróżnicowanym tempie starzenia się ludności, będzie wywierała coraz większy wpływ na stosunki międzynarodowe i układy geopolityczne, psując je jeszcze bardziej. O ile tzw. Globalne Południe będzie usiłowało opuścić coraz więcej ludzi, o tyle bogata Północ zechce przyjmować ich tylko tyle, ile będą potrzebowały ich gospodarki, dla nich bowiem to głównie tania siła robocza.