Obrazek pierwszy: sobotni bazarek na przedmieściu Warszawy. Sadownik spod Grójca opowiada: – Przed wojną przyjeżdżali do mnie sezonowi pracownicy z Ukrainy. Teraz bez nich jest ciężko. Na szczęście kuzyn zatrudnia kilka osób na stałe u siebie w hotelu. Dorabiają u mnie i ratują mi życie.
Obrazek drugi: dyskont, na nim wielki plakat z hasłem „Pracuj z nami”. Wisi tam od miesięcy. W kolejnym sklepie niemal cała zmiana ma śpiewny akcent, a ze sobą rozmawia po ukraińsku.
Obrazek trzeci, sprzed wielu miesięcy: tuż po oknami redakcji „Rzeczpospolitej” wielki kontenerowy hotel robotniczy dla budujących wieżowce. „Na ucho” ponad połowa z zagranicy. – Bez imigrantów budowy w Polsce by stanęły – przekonuje znajomy prezes. Nie tylko one. Obcokrajowcy ratują nawet służbę zdrowia. Znajoma opowiada, że w renomowanej państwowej klinice, gdzie trafiła, większość niższego personelu nie pochodziła z naszego kraju. Coraz łatwiej trafić też na lekarza „z importu”.
W ZUS zarejestrowanych jest już milion obcokrajowców. I ich przybywa, bo na emeryturę idzie co roku 300 tys. osób, a na ich miejsce jest o 100 tys. mniej młodych. W tej sytuacji imigracja to być albo nie być dla gospodarki. Można się łudzić, że automatyzacja rozwiąże problem, ale zmiany demograficzne są szybsze. Bez imigrantów wiele usług czy towarów będzie mniej dostępnych i będziemy za nie płacić więcej.
Na razie „import” pracowników to wypadkowa chaotycznego przeciągania liny między firmami pośrednictwa usiłującymi zaspokoić potrzeby biznesu a biurokracją. Pilnie potrzeba strategii imigracyjnej, wskazania preferowanych kierunków, kryteriów zawodowych dla przybyszów, prostych procedur. Kiedyś był w rządzie wiceminister, który ją przygotowywał, ale stracił posadę, jak tylko pokazał w mediach wynik swojej pracy.