Manipulowanie statystyką inflacji jest często narzędziem walki politycznej. Ostatnio czołowi politycy Platformy Obywatelskiej lansują pojęcie „prawdziwej” inflacji, określając jej poziom na ponad 20 proc. i definiując ją jako „to, co widać w sklepach”.
W mediach społecznościowych pojawiło się zestawienie 12 podanych przez GUS wybranych wskaźników zmiany cen różnych artykułów w marcu o wartościach z przedziału od +61,3 proc. do +7,7 proc. w skali roku. Puentą zestawienia było pytanie: „i to ma być 11 proc.?”. Bez trudu można znaleźć listę wybranych dóbr i usług, których cena spadła lub zmieniła się znacznie poniżej 11 proc., i zadać takie samo pytanie.
Efekt cappuccino
Domyślam się, że twórcy pojęcia „prawdziwej” inflacji posługują się badaniem tzw. postrzeganej inflacji, co jest trudnym przedsięwzięciem i, o ile mi wiadomo, nieprowadzonym w Polsce. Dawno już zostało stwierdzone, że ludziom wydaje się, że inflacja jest wyższa, niż jest to podawane w oficjalnych statystykach. Kwestia ta była szczegółowo badana m.in. przy wprowadzaniu wspólnej waluty europejskiej.
We Włoszech w 2002 roku po wprowadzeniu euro postrzeganie miesięcznej inflacji rok do roku było o około 2 pkt proc. wyższe od inflacji podawanej przez urząd statystyczny, podczas gdy w poprzednich siedmiu latach rozbieżność ta była rzędu 0,2–0,3 pkt proc. Popularna nazwa tego zjawiska to „efekt cappuccino”, czyli uogólnianie na wszystkie wydatki zmiany cen najczęściej kupowanych tanich produktów. Nie bierze się pod uwagę zmian cen artykułów droższych i rzadziej kupowanych, takich jak meble czy sprzęt AGD.
Europejski Bank Centralny regularnie bada taką rozbieżność w strefie euro. W kwietniu 2008 roku przy inflacji 3,3 proc. jej postrzeganie było na poziomie 12,8 proc., przy zmianie cen o -0,6 proc. (deflacja – red.) – aż 4,8, proc. W badaniu z lipca 2021 roku odnotowano 6,9 proc., wobec 2,2 proc. Analiza danych historycznych strefy euro pokazuje, że postrzeganie poziomu inflacji zwiększa się wraz z nawet jej niewielkimi zwyżkami.