Na giełdach energii rzadko widuje się coś takiego: ceny spotowe – a więc zakupy „od ręki”, na bieżące potrzeby – są dziś niższe od tych, na które opiewają kontrakty długoterminowe. Różnica jest wyjątkowo uderzająca: jeśli zakup 1 MWh na tzw. rynku dnia następnego oznacza wydatek rzędu ok. 500 zł, to w kontraktach, które miałyby być realizowane w przyszłym roku, ceny przebijają pułap 1000 zł za 1 MWh.
Teoretycznie, powinno być odwrotnie: kontrakt długoterminowy zawiera pewien opust wynikający z zawarcia długoterminowego zobowiązania, pewności nadchodzących płatności. Z reguły taka umowa obejmuje też przecież większą ilość kupowanego towaru, w tym przypadku – energii. W anomalii tej regulatorzy i część ekspertów mogą dopatrywać się jakiejś spekulacji – ba!, karygodnych manipulacji rynkowych. Ale nie sposób też nie wziąć pod uwagę nastrojów panujących w energetyce.
Przedsmaku obecnych turbulencji doświadczyliśmy ostatniej jesieni, gdy okazało się, że u progu zimy gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na gaz, magazyny okazały się na wpół puste, a Gazprom nie kwapił się ze zwiększeniem dostaw. Przez pewien okres niemal codziennie słyszeliśmy o rekordach cenowych na poszczególnych surowcach i bardziej wnikliwie niż kiedykolwiek wcześniej analizowaliśmy prognozy pogody, wyczekując ocieplenia, które pozwoli nieco skręcić kaloryfery.
Czytaj więcej
Na początku kwietnia Litwa ogłosiła, że całkowicie rezygnuje z rosyjskiego gazu. Po miesiącu już wiadomo, że nic na tym nie straciła.
Wraz z nastaniem wiosny nie przyszła jednak ulga, bo w ostatnich dniach zimy Kreml zafundował nam kolejny wstrząs. Jego oczywistym założeniem było postawienie świata, a w szczególności Europy, przed moralnym dylematem: albo przymykacie oko na agresję na Ukrainę i robimy dalej interesy, albo będziecie marznąć, a wasze energochłonne firmy niechaj padają. Ku wielkiemu zapewne zaskoczeniu, Europa postawiła na bezprecedensowe sankcje i wystawiła się na wielkie ryzyko.