Rząd wyraźnie się spóźnił. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Dopiero od piątku małe, mikro i średnie firmy z branż, które ucierpiały w drugiej fali pandemii (musiały zawiesić lub ograniczyć działalność), mogą składać wnioski o wsparcie, nawet umarzane w 100 proc. subwencje.
A to już w zasadzie czas, kiedy lockdown miał się kończyć.
Trudno pojąć, dlaczego nie można było zaoferować pomocy od razu wraz z zamknięciem części gospodarki, tylko wiele tygodni później, narażając wszystkich na wielką niepewność i stres, bo nie wiadomo było, kto się załapie, komu łaskawie państwo pozwoli żyć. Widać, że walczący z kryzysem są zawsze trzy kroki za nim. Na efekt w postaci fali buntu nie trzeba było długo czekać.
Oliwy do ognia dolał w poniedziałek minister zdrowia Adam Niedzielski, przedłużając obowiązujące obostrzenia wobec galerii handlowych, siłowni, hoteli, restauracji i stoków „co najmniej do 31 stycznia". Najpierw rebelię wszczęli na co dzień wspierający prawicę górale, tworząc inicjatywę „Góralskie veto" i zapowiadając, że w poniedziałek 18 stycznia otworzą swoją działalność bez względu na wszystko. Ruszyły się też polskie niziny. „Dłużej czekać nie będziemy (...). Każdy z nas ma dosyć, każdy ma rodziny i każdy ma prawo do pracy. Mamy pracowników za których jesteśmy odpowiedzialni. Otwieramy się w Poniedziałek" – to post z Facebooka restauratora Macieja Adamskiego z Legionowa.
Właściciele restauracji, sklepów czy stoków narciarskich mówią „o pluciu w twarz" i „odwracaniu się plecami", szykują pozwy i zapowiadają otwarcie biznesów. Tym bardziej że widzą, iż nie wszyscy przestrzegają obostrzeń, sprzedając np. „miejsce parkingowe z noclegiem w gratisie" czy rejestrując kwiaciarnię na lodowisku. A kary, teoretycznie ostre, na ogół nie są nakładane, by nie drażnić suwerena.