Ostatnie lata upłynęły Europie pod znakiem gwałtownych dyskusji na temat zmian klimatycznych i sposobu reagowania na nie. Transformacja energetyczna właściwie już się zaczęła, tyle że nie przynosi zadowalających efektów. Bruksela uznała, że proces trzeba przyspieszyć. Pakiet Fit for 55 to jasny dowód, że ambicje nakreślone w grudniu 2019 r. (wtedy przyjęto Europejski Zielony Ład) są celami, które należy osiągnąć, a nie luźną wizją lepszej przyszłości.
Konsekwencje odczujemy wszyscy, pytanie tylko: pośrednio czy bezpośrednio. Pośrednio dotkną nas przez zmiany w systemie handlu prawami do emisji (EU ETS). Oczka sieci, którą ETS zarzuca na Europę, zostaną ściśnięte, by wychwycić więcej podmiotów emitujących gazy cieplarniane. Wpadną w nią choćby małe ciepłownie, a w przypadku nowego alternatywnego mini-ETS – już bezpośrednio budynki i pojazdy. Pozwolenia będą droższe, będzie ich mniej i coraz bardziej będą przypominać kij, który spadnie na grzbiet każdej firmy, która nie poświęci wysiłku na to, by przystosować się do czystszej produkcji. Kto to zaniedba, będzie ponosić wyższe koszty, a to rychło przełoży się na ceny.
Wiele towarów ma powstawać w zgodzie z nowymi normami i standardami, jak auta, o których już pisaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej". Zmiana palety produktów to dla przedsiębiorców rewolucja. Można się zatem spodziewać, że lada chwila na koncepcje z Fit for 55 spadną gromy rozmaitych grup interesu.
W tym przypadku marchewka leży w cieniu kija. Największa pośrednia potencjalna korzyść z pakietu to efekt zahamowania zmian klimatu, jednak uniknięcie abstrakcyjnej apokalipsy klimatycznej nie przemawia do wyobraźni tak, jak spustoszenie portfela kosztami tych zmian. Inne korzyści – jak uczynienie europejskiego przemysłu konkurencyjnym czy poprawa jakości życia – dziś wydają się równie odległe. Jeśli jednak nie zapobiegniemy owej apokalipsie, koszty zmian projektowanych przez KE wydadzą nam się śmiesznie niską ceną za wygodne życie, jakie dziś jeszcze prowadzimy.