W lutym za nowe samochody trzeba było płacić już o 13 proc. więcej, a za używane – nawet 15 proc. więcej niż rok temu! To może być jedno z wyjaśnień, dlaczego inflacja w Polsce znowu była najwyższa wśród krajów Unii Europejskiej. Znowu, bo jak wynika z comiesięcznych danych europejskiego urzędu statystycznego Eurostat – w ciągu ostatnich 12 miesięcy Polska pod względem dynamiki aż siedem razy była na pierwszym miejscu, zaś cztery razy – na drugim.
Jeszcze gorzej, że o ile u nas (i w ogóle w krajach naszego regionu) inflacja ma się bardzo dobrze, o tyle w większości państw zachodnich ceny albo stoją w miejscu, albo wręcz spadają. Dla przykładu, w Polsce na usługi fryzjerskie czy kosmetyczne trzeba obecnie wydać o 10 proc. więcej niż rok wcześniej, a w Grecji – tylko o 0,6 proc. więcej. U nas komputery osobiste są o 3,5 proc. droższe, w Irlandii – o 3,7 proc. tańsze.
Różnice w dynamice cen w reakcji na recesję między Polską a krajami zachodnimi są tak duże, że ich wyjaśnienia trzeba szukać w strukturze gospodarek. Choć przez restrykcje i obawy o przyszłość Polacy zmniejszyli konsumpcję, to jednak nie na tyle, by ograniczyć się do zaspokajania tylko podstawowych potrzeb. A dla dostawców produktów i usług to jasny sygnał, że konsumenci jakoś przełkną wyższe pandemiczne ceny. Do tego dochodzi charakterystyczny dla Polski szereg podwyżek tzw. cen administracyjnych.
Te typowe dla nas uwarunkowania powodują, że inflacja w Polsce szybko nie odpuści. Eksperci przewidują, że po chwili oddechu na początku roku w nadchodzących miesiącach ponownie drożeć zacznie żywność (na co wydajemy co czwartą złotówkę z domowego budżetu). Nic też nie wskazuje, by osłabnąć miała dynamika wzrostu kosztów utrzymania mieszkania (co pochłania 20 proc. naszego budżetu).
Inaczej mówiąc, trzeba trzymać się za portfele. Może nie grozi nam hiperinflacja, ale nawet wzrost cen o 3–3,5 proc. przy coraz słabiej rosnących wynagrodzeniach oznacza, że po prostu siła nabywcza naszych dochodów będzie coraz mniejsza, a oszczędzanie – coraz trudniejsze.