Przy WIBOR na poziomie 0,2–0,3 proc. oprocentowanie złotowych kredytów hipotecznych wynosi dziś ok. 2 proc. Dla kredytu 300 tys. zł na 25 lat oznacza to miesięczną ratę ok. 1270 zł. Zgodnie z nową Rekomendacją S, banki zobowiązane są uprzedzać kredytobiorców o skutkach wzrostu stopy referencyjnej o 2, 5 i 10 pkt proc. Wartości te pozornie nie wyglądają groźnie, w rzeczywistości oznaczają jednak, że przy skoku oprocentowania kredytu do 4 proc. rata wzrośnie do 1580 zł (+25 proc.). Przy wzroście do 7 proc. wyniesie 2120 zł (+67 proc.). Miesięczne zobowiązanie będzie jeszcze wyższe przy oprocentowaniu 12 proc. – wzrośnie o 150 proc. do 3160 zł.
Wzrost stóp procentowych do 12 proc. wydaje się dziś mało prawdopodobny. Ostatni wynosiły one tyle w 2001 r. Jednak nawet przy wzroście stóp do 2 proc. skok miesięcznej raty będzie dla wielu kredytobiorców dotkliwy (prawdopodobnie bardziej niż rat frankowych, gdzie wzrost łagodzi ujemne oprocentowanie). A nie jest to poziom wysoki w zestawieniu z dzisiejszą stopą inflacji (5,4 proc.). Wzrost stopy referencyjnej do 5 proc. byłby dla wielu kredytobiorców trudny do zniesienia.
Zastanawiam się, czy wtedy znajdą się „specjaliści" namawiający klientów do zakwestionowania ich zobowiązań i żądania, by banki zachowały oprocentowanie z dnia zawarcia umowy niezależnie od zmiany sytuacji rynkowej i warunków umowy?
Bez sprawnego systemu bankowego nie może istnieć rozwinięta gospodarka rynkowa ani nowoczesne społeczeństwo. Systemu, który w sposób wiarygodny i bezpieczny gromadzi depozyty, zapewnia płynność rozliczeń pieniężnych oraz kredytuje przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe. To wymaga spełnienia wielu warunków, z których najważniejszym jest pewność zasad prawa, zwłaszcza ochrony stosunków zobowiązaniowych. Fundamentalna zasada, że umów należy dotrzymywać, jest podstawą trwałości każdego rynku finansowego. Ma to szczególne znaczenie w odniesieniu do długoterminowych umów kredytowych. Każda próba ich wzruszenia, zwłaszcza jeżeli ich wielkość jest istotna w skali makroekonomicznej, musi prowadzić do poważnych perturbacji w gospodarce. Grozi ugruntowaniem w społeczeństwie przekonania, że najlepszym sposobem osiągnięcia korzyści finansowych jest zaciągnąć dług, a potem odmówić spłaty pod jakimkolwiek pretekstem.
Kursy to pretekst
Niestety z takim zjawiskiem mamy do czynienia w Polsce od kilku lat. Coraz więcej kredytobiorców, w tym wiele osób zajmujących eksponowane stanowiska lub mających wysoki status społeczny, chce uchylić się od zobowiązań, jakie zaciągnęli, zawierając umowy o kredyty hipoteczne waloryzowane kursem franka. Najczęściej pretekstem jest kwestionowanie prawa banków do stosowania (zgodnie z tymi umowami) kursów kupna i sprzedaży walut określanych przez te banki w publikowanych przez nie tabelach kursowych. Pomijam już fakt, że ogłaszanie tych tabel i stosowanie tych kursów wynika jednoznacznie z prawa bankowego (art. 111 ust. 1 pkt 4). Jest rzeczą dla wszystkich oczywistą, że finansowa dolegliwość stosowania tych kursów (rozumiana jako różnica w stosunku do kursów publikowanych przez NBP) z punktu widzenia kredytobiorców nie była znacząca. Trzeba też przypomnieć, że nigdy nie istniały żadne przepisy, które zobowiązywałyby banki do stosowania kursów NBP (zwłaszcza kursu średniego) w rozliczeniach z klientami ani też zamieszczania w umowach kredytowych szczegółowych algorytmów ustalania kursu.