Koncepcja bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP) zdobywa coraz większa popularność. Polega ona na przyjęciu zasady, że każdemu obywatelowi – pracującemu lub nie, bogatemu czy biednemu – wypłaca się co miesiąc pewną kwotę pieniędzy, na tyle wysoką, by pozwalała żyć skromnie, ale „godnie".
Jestem zdania, że przynajmniej część problemów, którym ten pomysł stara się zaradzić, to problemy realne, o rosnącym znaczeniu, już teraz wymagające podejmowania odpowiednich działań. Jednak koncepcja BDP, która ma im zaradzić, jest bardzo niebezpieczną utopią. Największą wadą tego systemu jest to, że jeśli raz się go wprowadzi, praktycznie nie można się z niego wycofać, dopóki nie dojdzie do kompletnej katastrofy gospodarczej.
Straszak robotyzacji
Zwykle pretekstem do zainteresowania się koncepcją BDP jest zagrożenie utraty środków do życia przez ludzi, których globalizacja lub robotyzacja (ostatnio wzbogacona o sztuczną inteligencję) wypycha z rynku pracy. Zagrożenie tym bardziej nieakceptowalne społecznie, że w wyniku tych samych procesów rosną możliwości produkcyjne społeczeństwa jako całości.
Gdy już tym sposobem uczyni się wyłom w stereotypowym przekonaniu, że „bez pracy nie ma kołaczy", można śmielej zachwalać dobroczynne skutki BDP: wszyscy mają zapewnione poczucie stabilności, mogą poświęcić się ulubionym zajęciom, nie mając przy tym przykrego poczucia, że są gorsi od innych, jak to może mieć miejsce w systemie, w którym świadczenia są adresowane do najsłabszych ekonomicznie grup społeczeństwa. Takie rozwiązanie podobno doskonale upraszcza cały system świadczeń społecznych i zapewnia nakręcający koniunkturę popyt.
Każdy, kto słucha tej argumentacji, natychmiast zadaje sobie pytanie: a kto w takim razie będzie pracował? Obrońcy BDP zwracają uwagę, że przeprowadzone eksperymenty z dochodem podstawowym nie powodują, że wszyscy nagle przestają pracować, natomiast osiąga się wyraźną poprawę jakości życia wszystkich uczestników eksperymentu.