Gdybym sam tego nie doświadczył trudno byłoby mi uwierzyć, że nasz narodowy przewoźnik tak traktuje klientów. W poniedziałek rano o 7.20 miałem udać się rejsowym samolotem LOT-u do Brukseli i wylądować tam o 9.20. Bilet miałem od kilkunastu dni. Wydarzenie, na które leciałem to duża, coroczna, kilkudniowa konferencja poświęcona unijnej polityce regionalnej. Jak się okazało, dobrze, że właśnie kilkudniowa, a nie jednodniowa.
Kiedy na lotnisku dotarłem na ostatnie ze stanowisk odprawy umiejscowione przed samym wejściem do rękawa, pani tam obsługująca poinformowała mnie, że nie ma dla mnie miejsca. Ale jak to? - zapytałem naiwnie. Wtedy pani spokojnie poinstruowała mnie, że to co mam w ręce to właściwie nie bilet, ale jedynie forma rezerwacji, która może się okazać biletem albo i nie, ale też zaznaczyła, że powinienem być dobrej myśli i poczekać, bo może ktoś nie przyjdzie, może się spóźni i miejsce się jednak znajdzie.
Niestety, nie znalazło się i to nie tylko dla mnie, ale i dla dwóch innych osób. Ostatecznie więc pani przyznała, że jednak mamy bilety, a nie rezerwacje, ale też poinformowała, że LOT zrobił tzw. overbooking, czyli sprzedał więcej biletów niż jest miejsc w samolocie i mimo wykupionych biletów nie polecimy.
Zrobiło się niemiło i każdy z nas, poszkodowanych, usiłował dociec jak to w ogóle możliwe. Zapewnialiśmy jeden przez drugiego że mamy bilet, chcemy lecieć, mamy umówione spotkania i nie po to zrywaliśmy się o 5 rano, żeby przybyć na Okęcie, by kolejny raz docenić piękno hali odlotów i pocałować klamkę samolotu.
Moje rozczarowanie kilka minut później jeszcze wzrosło. Tak się złożyło, że na tę samą konferencję tym samolotem leciało też trzech marszałków województw. Tym energiczniej zacząłem pani tłumaczyć, że lecę na ważne wydarzenie i, że mam umówione spotkania z ważnymi osobami.