LOT sprzedaje więcej miejsc niż ma w samolocie

LOT udowodnił mi wczoraj, że nawet przelot z Warszawy do Brukseli może być nie lada wyzwaniem i trwać cały dzień.

Publikacja: 07.10.2014 11:36

Artur Osiecki

Artur Osiecki

Foto: Fotorzepa/Bartosz Jankowski

Gdybym sam tego nie doświadczył trudno byłoby mi uwierzyć, że nasz narodowy przewoźnik tak traktuje klientów. W poniedziałek rano o 7.20 miałem udać się rejsowym samolotem LOT-u do Brukseli i wylądować tam o 9.20. Bilet miałem od kilkunastu dni. Wydarzenie, na które leciałem to duża, coroczna, kilkudniowa konferencja poświęcona unijnej polityce regionalnej. Jak się okazało, dobrze, że właśnie kilkudniowa, a nie jednodniowa.

Kiedy na lotnisku dotarłem na ostatnie ze stanowisk odprawy umiejscowione przed samym wejściem do rękawa, pani tam obsługująca poinformowała mnie, że nie ma dla mnie miejsca. Ale jak to? - zapytałem naiwnie. Wtedy pani spokojnie poinstruowała mnie, że to co mam w ręce to właściwie nie bilet, ale jedynie forma rezerwacji, która może się okazać biletem albo i nie, ale też zaznaczyła, że powinienem być dobrej myśli i poczekać, bo może ktoś nie przyjdzie, może się spóźni i miejsce się jednak znajdzie.

Niestety, nie znalazło się i to nie tylko dla mnie, ale i dla dwóch innych osób. Ostatecznie więc pani przyznała, że jednak mamy bilety, a nie rezerwacje, ale też poinformowała, że LOT zrobił tzw. overbooking, czyli sprzedał więcej biletów niż jest miejsc w samolocie i mimo wykupionych biletów nie polecimy.

Zrobiło się niemiło i każdy z nas, poszkodowanych, usiłował dociec jak to w ogóle możliwe. Zapewnialiśmy jeden przez drugiego że mamy bilet, chcemy lecieć, mamy umówione spotkania i nie po to zrywaliśmy się o 5 rano, żeby przybyć na Okęcie, by kolejny raz docenić piękno hali odlotów i pocałować klamkę samolotu.

Moje rozczarowanie kilka minut później jeszcze wzrosło. Tak się złożyło, że na tę samą konferencję tym samolotem leciało też trzech marszałków województw. Tym energiczniej zacząłem pani tłumaczyć, że lecę na ważne wydarzenie i, że mam umówione spotkania z ważnymi osobami.

Pani postanowiła mi jednak pomóc. Okazało się, że samolot nie jest jednak tak do końca wypełniony. Warto bowiem wiedzieć, że pasażerowie klasy biznes mają do dyspozycji dwa miejsca - jedno, na którym siedzą i drugie obok, wolne, bo na tym m.in. ma polegać business class. Pani powiedziała, że jeśli któryś z pasażerów lecący tą klasą zgodzi się, abym koło niego usiadł i zaakceptuje to LOT (pani okazała się z innej firmy) to jednak polecę. Wskazałem więc nazwisko jednego z marszałków, bo wszyscy już byli w samolocie, a ja wraz z dwoma towarzyszami niedoli wciąż przy bramce. Pani weszła do samolotu i po chwili wyszła informując, że marszałek się zgodził (za co bardzo dziękuję) i teraz tylko wykonamy szybki telefon do LOT-u i już lecę. I teraz uwaga... LOT się nie zgodził. Dlaczego? Nie wiadomo. W efekcie na skutek kolejnej "uprzejmości" LOT-u zostałem wraz z dwoma innymi ofiarami overbookingu na Okęciu.

To jednak nie koniec wrażeń zapewnianych przez LOT. Pani odesłała nas do tzw. strefy oczekiwania przesiadki, gdzie zaproponowano nam kolejny lot LOT-u do Brukseli, prawie zaraz, bo o 16.25. Któż by tam zważał na te kilka marnych godzin między 7, a 16. Przecież to prawie to samo.

Były też i inne propozycje. Loty z przesiadką w Monachium lub we Frankfurcie. Zważywszy jednak, że przesiadka na dwugodzinnej trasie wydaje się nazbyt wielką "dogodnością" wraz z jednym towarzyszem niedoli przystaliśmy więc ostatecznie na wylot o 16.25. Trzeci z nas, zresztą też dziennikarz, postanowił lecieć przez Bawarię byle zjawić się w Brukseli około 14. Jak się okazało na niewiele się to zdało, bo na skutek opóźnień i tak wylądował w Belgii po 16.

Za te niedogodności, co trzeba jasno przyznać, każdy z nas dostał rekompensatę pieniężną, zgodnie z prawem unijnym. Potraktowałem to jako prezent imieninowy, bo tak się składa, że 6 października mam imieniny (któż nie marzy, żeby akurat w imieniny wstać bladym świtem, by posiedzieć kilka godzin w lotniskowej poczekalni).

Jak się jednak okazało, nie był to koniec sprawy. O 16.25 też nie wylecieliśmy, bo przyszło nam jeszcze znieść zwykłe, można by już rzec, prawie godzinne opóźnienie i samolot wystartował "już" o 17.20. W rezultacie zamiast o 9.20 byliśmy w Brukseli po 19. O spotkaniach itp. można było zapomnieć, ale co przeżyliśmy to nasze.

Czy w ten sposób LOT chce zdobywać klientów i poprawiać swą sytuację finansową? Choć może to i sposób. Samolot na pewno będzie pełny, a i do kolejnego są od razu pasażerowie. Tylko czy następnym razem nie skorzystają od razu z usług innego przewoźnika?

Gdybym sam tego nie doświadczył trudno byłoby mi uwierzyć, że nasz narodowy przewoźnik tak traktuje klientów. W poniedziałek rano o 7.20 miałem udać się rejsowym samolotem LOT-u do Brukseli i wylądować tam o 9.20. Bilet miałem od kilkunastu dni. Wydarzenie, na które leciałem to duża, coroczna, kilkudniowa konferencja poświęcona unijnej polityce regionalnej. Jak się okazało, dobrze, że właśnie kilkudniowa, a nie jednodniowa.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Leszek Pacholski: Interesy ludzi nauki nie uwzględniają potrzeb polskiej gospodarki
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof A. Kowalczyk: Jak skrócić tydzień pracy w Polsce
Opinie Ekonomiczne
Stanisław Stasiura: Kanada – wybory w czasach wojny celnej
Opinie Ekonomiczne
Adam Roguski: Polscy milionerzy wolą luksusowe samochody i spa niż nieruchomości
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Opinie Ekonomiczne
Grzegorz W. Kołodko: Szeroki świat czy narodowy zaścianek?