–Zdaje się, że kierujący pojazdem marki Volkswagen Passat nie dostosował prędkości do warunków panujących na drodze – stwierdził chorąży Stefański, zatrzymując się przy wywróconym do góry kołami aucie. Jego zastępca przykucnął i zajrzał do środka, przyświecając sobie latarką. Kierowca mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Leżał na podbitce dachu auta. Głowę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem. Nie trzeba było być wielkim specjalistą od spraw medycznych, by wiedzieć, że wygięcie jest spowodowane skręceniem karku. Sierżant Maryniak z ulgą darował więc sobie sprawdzanie pulsu. Nie lubił dotykać trupów.
– Podczas manewru wyprzedzania na oblodzonej nawierzchni kierujący passatem na zachodnioniemieckich numerach rejestracyjnych stracił panowanie nad kierownicą i samochód zjechał z drogi. W wyniku... – Chorąży przerwał, by sprawdzić stan faktyczny. – Jak tam, Stefan, facet żyje czy nie żyje?
– Kark skręcony, znaczy się cholera go wzięła. Ale mordę ma jakąś obcą. Znaczy się taką bardziej murzyńską, ino że białą, ale murzyńską.
– Aha, Arab znaczy się. To będzie tak... W wyniku wypadku kierujący pojazdem poniósł śmierć na miejscu. I jak będzie, Stefan? Dobrze se poukładałem raport? Wszystko się zgadza?
Sierżant wstał i spojrzał na kolegę. Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły jego rumianą twarz, ozdobioną sumiastymi wąsami.
– Łe, no pewnie, że się zgadza. Co ma się nie zgadzać, jak się wszystko zgadza. Ty to jak nikt na komendzie umisz taki protokół upisać. Mucha nie siada. Ja to bym się pół dnia męczył, żeby tak wymyślić.
– Bo widzisz, trzeba mieć do tej roboty łeb.
– To to ja wiem, ale też trzeba czasem pokombinować, co nie? – Sierżant uśmiechnął się chytrze.
– Że niby co?
– Ano tyle, żeby się nic niepotrzebnie nie zmarnowało – powiedziawszy to, machnął przed chorążym kluczykami wyjętymi ze stacyjki. – Zdaje mi się, że tam w bagażniku jakaś wódeczka się musiała roztrzaskać, bo śmierdzi.
– Jak się roztrzaskała flaszka, to po cholerę chcesz tam zaglądać? – Chorąży wzruszył ramionami.
– Na wszelki wypadek, znaczy się służbowo, czy aby jakiej kontrabandy nie przewoził.
– Kontrabandy? Przecież to nie Polak. Na niemieckich blachach. Oni przecież do nas nic nie przemycają.
Sierżant nie dał się przekonać. Podszedł do bagażnika, włożył klucz i przekręcił. Zamek nie zablokował się podczas wypadku. Klapa się otworzyła i ze środka wypadło koło zapasowe, metalowa skrzynka i obszerna sportowa torba. Na śnieg wysypało się trochę potłuczonego szkła i kilka całych butelek wódki.
– Nie mówiłem? – ucieszył się Maryniak. – Jak z peweksu, niemiecka chyba. Trzeba schować, bo przecież nie zostawimy tym szuszwolom z pomocy drogowej. Ta torba też się nada. – Pochylił się i chwycił za błyskawiczny zamek. Pociągnął go i już chciał wyrzucić zawartość na śnieg, przekonany, że wewnątrz są tylko jakieś ubrania... – Jezus Maria – jęknął, włożywszy dłoń do środka.
– Co, jeszcze jeden trup? – zapytał chorąży, podchodząc do kolegi.
– O ja pier...!
– Co jest, do cholery...?
– Patrz się do środka! – Sierżant skierował strumień światła na torbę.
– O Jezusie Nazareński! – wyszeptał chorąży, zapominając całkowicie o swoim świeckim światopoglądzie wynikającym z przyjęcia zasad dialektyki marksistowsko-leninowskiej, której uczył się na kursach zaraz po rozpoczęciu służby w Milicji Obywatelskiej. No ale jak mógł inaczej zareagować człowiek, nawet w stopniu chorążego, na widok całej torby wypełnionej po brzegi dolarami, człowiek, którego raz na rok stać było na zakup paru dolców od cinkciarza i wydanie ich na świąteczne zakupy w peweksie. To, co było w torbie, wystarczyłoby mu na takie zakupy zapewne przez najbliższych kilkaset lat.