To niemal widowisko familijne, gdyby nie fakt, że zaczyna się, kiedy jest już ciemno, a kończy późno po północy. Ale i tak wśród premierowej widowni byli tacy, którzy na wrocławską Pergolę przyszli z małymi dziećmi, by obejrzeć morski dramat Richarda Wagnera.
Waldemar Zawodziński zrobił wszystko, aby konflikt opisany w nim zrozumiał każdy. Jako scenograf zbudował na wodzie dwa ogromne statki. Na pierwszym Daland z załogą walczy z rozszalałym sztormem, by szczęśliwie wrócić do domu.
Drugi, bogatszy, jakby na wpół zatopiony, na wpół realny to statek Holendra, który błąka się po morzach. Skazany jest na wieczne potępienie, dopóki nie znajdzie się dziewczyna, która swą miłością i wiernością wybawi go od dawnych grzechów.
Jako reżyser Zawodziński przedstawił akcję klarownie i dynamicznie. Choreografka Janina Niesobska efektownie ożywiła scenę dziewcząt oczekujących przy kołowrotkach na powrót marynarzy. Szkoda co prawda, że do działań za mało wykorzystano statki, ale za to została włączona do akcji chluba Wrocławia – fontanny Pergoli. Strumienie wody w mroku nocy wykreowały wizję ponurego świata przybysza.
Inscenizacyjna koncepcja tego widowiska to absolutne przeciwieństwo sposobu, w jaki „Latającego Holendra" traktuje współczesny teatr. Reżyserzy usiłują dopasować tę operę do naszych czasów, a zwłaszcza niczym psychoanalitycy próbują zrozumieć, dlaczego Senta poświęca życie dla ratowania tułacza.