W głosie tej czarnoskórej wokalistki z maleńkiej mieściny w Georgii pobrzmiewa smutek podobny do tego, z którym zaznajomiła nas Tracy Chapman.
Porównania są nieuniknione – obie śpiewają ze skromnym akompaniamentem, w którym poza akustyczną gitarą słychać niewiele.
Ale Wright to artystka subtelniejsza, częściej niż Chapman pogodna, jej piosenki nie przytłaczają i nie są manifestem zepchniętych na margines Afroamerykanów.
To naturalny soul, który nie zestarzeje się ani nie znudzi, bo kompozycje są proste, a śpiew – bezpretensjonalny i krystalicznie czysty.
Wright śpiewa odważniej niż na poprzednim krążku i chociaż płyta wydaje się delikatna, nawet nieczułe ucho wychwyci ukrytą w niej siłę. Ukrytą, ponieważ świadomie wybrała oszczędność. Już w rozpoczynającej „Coming Home” słychać, że pobierała nauki w chórze gospel i mogłaby śpiewać kwieciście, jak większość soulowych diw.