Z pochodzenia Łemko, po 1945 roku był dwukrotnie z Krynicy repatriowany – w ramach akcji „Wisła”. Jakimś cudem wracał. Chciano go też wysiedlić z uzdrowiska, bo żebrał, nie miał dokumentu tożsamości ani zameldowania. Pojawiały się także niepotwierdzone wiadomości o porwaniu malarza przez… masonów. Chyba jednak nikt nie zgłębił wszystkich jego perypetii, nie poznał udręk i poniżenia, które były jego chlebem powszednim.
Zaczął malować około 1915 roku. Najpierw pozostawał pod wpływem sztuki cerkiewnej. Pokrywał obrazkami każdy skrawek papieru – druki urzędowe, opakowania, pudełka po papierosach, stare zeszyty, tekturki po czekoladkach. Niekiedy wykorzystywał obydwie strony świstków. Obdarzony wyjątkowym wyczuleniem na kolory, całe życie starał się udoskonalić swoją technikę i styl. Miał świetną pamięć do form, barw, detali. Fascynował go świat i ile mógł, podróżował po południowej Polsce, co uwieczniał w cyklu stacyjek i dworców kolejowych. Stałym wątkiem były cerkwie i kościoły. Pojawiali się także święci, duchowni, uczeni. Wszyscy do siebie podobni, zastygli w hieratycznych pozach – tak widział ich autor.
Pierwszy zwrócił uwagę na jego twórczość ukraiński malarz Roman Turyn w 1930 roku. Zdaniem specjalistów, sztuka Nikifora znajdowała się wówczas w najświetniejszej, dojrzałej fazie. Osiem lat potem Jerzy Wolf (malarz, później także kapłan) opublikował esej o sztuce Nikifora.
Po wojnie (1948 – 1959) opiekowali się nim historycy sztuki Ella i Andrzej Banachowie, autorzy kilku książek o krynickim naiwiście. Oni też zorganizowali mu pierwszą wystawę w warszawskim SARP. Konsekracją na pełnoprawnego artystę stała się dla Nikifora wystawa w Zachęcie w 1967 r., a w ślad za tym przyjęcie go w poczet członków ZPAP.
W tym czasie krynickim samoukiem zajmował się Marian Włosiński – o czym traktował film Krzysztofa Krauzego „Mój Nikifor”. Chyba ten obraz, z niezapomnianą rolą Krystyny Feldman, przyczynił się do ponownego zainteresowania postacią oraz biografią Krynickiego.
[srodtytul]W roli duchownego[/srodtytul]