Mimo udanych koncertów Kid Cudiego i Editors to był festiwal jednego muzyka. Przy Kanye blednie nawet księżyc – w sobotę raper wyjechał spod ziemi na pionowym wysięgniku, który wyniósł go pod niebo jak maszyneria, w której gustowały dotąd Madonna i Tina Turner.
Raper z Chicago mierzy wysoko. Na scenie rozbłysła trójwymiarowa instalacja ukazująca kamienne posągi bogów greckiej mitologii. Tancerki ubrane w skrzydlate kostiumy tworzyły widowisko niemal operowe, gdy raper z kołyszącym się na szyi złotym łańcuchem szedł w kierunku sceny, przybijając piątki oszołomionym widzom. Słowem – mocne wejście.
Potężne bity w "Power" towarzyszyły słowom Westa o XXI stuleciu, w którym nie ma już nic do stracenia. Ten sam klimat: patosu i nadchodzącej ostateczności, czuło się w "Jesus Walks", ale już w tym utworze dramatyczny efekt, jaki miały tworzyć dekoracje 3D, fajerwerki i sypiące się spod zadaszenia sceny złote iskry, nieco osłabł.
Przed dwie następne godziny Kanye był na scenie właściwie sam, nie licząc bogów i ulokowanych z boku muzyków, a dokładniej operatorów maszyn komputerowych i klawiszowych.
Nie zabrał w trasę pełnego zespołu, postanowił wypełnić koncert swym ego, a rosło ono z każdym utworem. W pierwszym akcie wieczoru – były trzy – świetnie wypadły hałaśliwe, barokowe "Diamonds from Sierra Leone" i "Good Life".