– Nada ucieleśniła mentalny mur, dzielący Friedrichstrasse na dwie części. Północna część ulicy jest bogata, drogie sklepy, władza pieniądza. Część południowa jest spauperyzowana, ulega procesowi gentryfikacji – rosną czynsze, mieszkańcy zastanawiają się nad opuszczeniem swoich domów i wynajęciem mieszkań w innych dzielnicach, jest tu dużo imigrantów, są napięcia społeczne, większa niż gdzie indziej przestępczość. Nada przegrodziła Friedrichstrasse murem w miejscu, gdzie kończy się władza ludzi zamożnych z części północnej, a zaczyna bieda ludzi z części południowej. Ta praca znalazła swoje domknięcie w akcie jego rozebrania. W połowie czerwca spotkali się mieszkańcy, właściciele firm, sklepów i burmistrz dzielnicy Kreuzberg, do której administracyjnie należy to miejsce. Podczas spotkania powiedziano sporo przykrych i prawdziwych słów. W wyniku negocjacji Nada podjęła decyzję o wcześniejszym rozebraniu muru. Wygrała dwie rzeczy. Pokazała, że sztuka, czy szerzej kultura, może być jednym z podmiotów władzy i negocjować kształt świata społecznego również z tej pozycji. Pionowo zorientowana drabina władzy z władzami dzielnicy na górze, biznesmenami, właścicielami różnego rodzaju firm poniżej i mieszkańcami na samym dole się rozpadła. Na półtora miesiąca zastąpiła ją inna logika, w której tych podmiotów jest więcej, nie ma sztywnej hierarchii. I władza kultury nie była tutaj dyktatorska – Nada „odegrała" scenariusz, w którym odgrywała rolę władzy rozumiejącej, poddającej się nastrojom społecznym. Wszyscy uczyli się nowego scenariusza dla władzy.
Biennale demokratyzowało demokrację poprzez włączenie ludzi, którzy dotychczas nie funkcjonowali w przestrzeni sztuki, których głos był niesłyszalny. Dlaczego zależało ci na obecności twórców prawicowych, na nieartystach i na działaczach ruchów społecznych?
– Jeśli na scenie sztuki prezentowane są tylko liberalne lub lewicowe poglądy – a taka postawa dominuje – to jest to jakiś fałsz i rodzaj wykluczenia innego głosu. Jest to sytuacja, w której demokracja nie jest realizowana, jest ułomna. Pokazywanie np. prawej strony to praktykowanie demokracji. To bywa gorzkie i nieprzyjemne, kiedy musisz słuchać poglądów, które nie są twoimi poglądami, kiedy musisz je akceptować wewnątrz twojego „pola wolności", z którego usunięto różnicę polityczną, w dodatku przy powszechnej akceptacji takiej dominacji przez świat sztuki. Ale radykalna demokracja polega na świadomości istnienia tych trudnych do zaakceptowania stanowisk i na traktowaniu ludzi, którzy je wyznają, zgodnie z regułami, które wypracowaliśmy i w których równościowe oddziaływanie wierzymy. Tak został potraktowany Mirosław Patecki – twórca pomnika Chrystusa Króla w Świebodzinie czy grupy rekonstrukcyjne, które odegrały „Bitwę o Berlin '45". W tym przypadku chodziło o coś jeszcze. Działanie rekonstruktorów dotyczy polityki pamięci poprzez ożywianie historii, interpretowanie jej w działaniu. A że poziom krytycyzmu wśród widzów, którzy oglądają takie rekonstrukcje, jest stosunkowo niewielki, a wizja mocno patriotyczna, to łatwo transmituje się specyficzną wizję historii. Oni używają historii do tego, żeby tworzyć współczesność i przyszłość, wpływać na postawy wobec innych ludzi, wzmacniając tożsamości. Wspieraniem takiej polityki pamięci są zainteresowane największe partie w Polsce. Zresztą polityką pamięci traktowaną instrumentalnie są też zainteresowane największe partie w Niemczech. Dlatego do współpracy przy Biennale zaproszona została Fundacja Centrum przeciw Wypędzeniom, która zaproponowała wystawę pamiątek zebranych od rodzin niemieckich przesiedleńców. Przygotowali testową wystawę przyszłego centrum, które jest oskarżane o relatywizowanie historii, zamienianie oprawców w ofiary, itp. Centrum przeciw Wypędzeniom bierze udział w konstruowaniu nowej niemieckiej tożsamości. Chcieliśmy być blisko tego procesu. Takich działań nie można po prostu uznać za kicz i wyłączyć z debaty, a zająć się tylko sztuką wysoką. Nawet jeśli to kicz, to ma siłę miękkiej propagandy i może realnie wpływać na relacje pomiędzy sąsiadującymi narodami. A to jest polityka.
Ruch Oburzonych również uprawia politykę. Jak oceniasz konfrontację międzynarodowych działaczy z ruchów Occupy, Indignados i innych ruchów społecznych z obszarem sztuki?
– Szczególnym doświadczeniem było dla mnie pojawienie się grupy Occupy Museums z ruchu Occupy Wall Street, która jest bezpośrednio zainteresowana krytyką instytucji kultury od strony finansowej, warunków pracy zatrudnionych. Zaczęli od krytyki „ludzkiego zoo", w jakie – chcąc nie chcąc – zamieniło się Kunst Werke. Nie chcieli tam zostać i wyszli w miasto. Zorganizowali akcje w Deutsche Banku i Deutsche Guggenheim. Ale rozpoczęli też intensywne działania wewnątrz instytucji. Zaproponowali mi i Joannie Warszy, żebyśmy zrezygnowali z bycia kuratorami i byśmy zgodzili się na horyzontalne relacje wewnątrz instytucji Biennale. Przystaliśmy na to i przez dwa tygodnie trwał tutaj festiwal siedzenia na podwórzu galerii i dyskutowania w grupach roboczych, składających się z aktywistów, pracowników Kunst Werke i zespołu kuratorskiego. Decyzje podejmowano zespołowo. Udało się naruszyć spokój tej instytucji, uruchomić na krótki czas aparat autorefleksji wewnątrz niej i zdestabilizować jej strukturę. W efekcie również spośród okupujących wyłoniła się grupa, która zainteresowała się przebudowaniem hierarchii władzy w instytucji kultury, a poprzez to zmianą i kultury, i polityki.
To Biennale nazwałeś Berlińskim Biennale Współczesnej Polityki. Czy było ono dla ciebie również przeglądem strategii i praktyk politycznych?