Byłem muzycznym ortodoksem

Artur Rojek - o solowym płytowym debiucie, pożegnaniu z zespołem Myslovitz i ojcostwie ?- opowiada Jackowi Cieślakowi.

Aktualizacja: 24.04.2014 09:59 Publikacja: 24.04.2014 09:53

Koncert Artura Rojka w Palladium

Koncert Artura Rojka w Palladium

Foto: Fotorzepa, Adam Burakowski

Wczoraj - 23 kwietnia - w warszawskim klubie Palladium odbył się koncert Artura Rojka, przypominamy rozmowę z muzykiem oraz prezentujemy fotoreportaż w wydarzenia. Autorem zdjęć jest Adam Burakowski.

Rz: Pana odejście z Myslovitz było jednym z najgłośniejszych muzycznych rozwodów po 1989 r. Pierwszy solowy album jest zawsze rodzajem manifestu, nowej wizytówki. Czuł pan ciężar odpowiedzialności, pracując na płytą „Składam się z samych powtórzeń", która ukaże się ?4 kwietnia?

Artur Rojek:

Kiedy rozstawałem się z Myslovitz, wiedziałem, że to jest ostatni moment, kiedy mogę zrobić coś nowego, coś dla siebie. Ale decyzji nie podjąłem z dnia na dzień. Dojrzewałem do niej przez kilka lat, a z nagrywaniem nowej płyty nie chciałem się spieszyć. Nie miałem ochoty niczego kontynuować, czując, że to, co robiłem wcześniej w Myslovitz – wyczerpało się. Po 20 latach działalności ?w zespole, gdzie zawsze trzeba brać pod uwagę różne uwarunkowania, w tym ograniczenia artystyczne oraz personalne, planowałem odciąć się od przeszłości ?i stworzyć coś nowego. Również dlatego, że zmienił się mój gust, a i muzyczny świat wokół. Kiedyś byłem ortodoksyjny, zamknięty, zorientowany wyłącznie na granie i brzmienia gitarowe. Teraz jako słuchacz, ale ?i organizator OFF Festival, mam zdecydowanie szersze zainteresowania i inspiracje.

Skalę różnicy pomiędzy muzyką Myslovitz a pana płytą można porównać do różnic między The Police i solową działalnością Stinga. Może było warto wcześniej odejść? Pana koledzy z Myslovitz mówią zresztą, że budował pan niezależną pozycję od 2008 r.

Nigdy nie chciałem zajmować się jednym projektem, zawsze szukałem balansu, dywersyfikacji i nie ukrywałem tego. Dlatego ?w 2001 r. wydałem płytę ?z Lenny Valentino. Poza Myslovitz pracowałem ?ze Smolikiem, prowadziłem audycje radiowe, pisałem felietony i piosenki dla innych, zorganizowałem ?w Mysłowicach autorski festiwal, który potem przeniosłem do Katowic.

Czuł pan, że koledzy są zazdrośni o obecność w mediach?

Od początku do końca byliśmy zespołem, w którym wszystko dzieliliśmy po równo, bez względu na to, ?co kto zrobił.

Mówi pan o pieniądzach.

Tak. Za płyty, koncerty, tantiemy i wszystko. Często się mówi, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi – chodzi o pieniądze. W Myslovitz tak nie było. Jedynej rzeczy, której nie udało nam się podzielić, była tak zwana medialna rozpoznawalność. Tego problemu nie dało się rozwiązać. Ale każdy miał wolną rękę i mógł, będąc w Myslovitz, pracować również na siebie.

Próbowaliście się mimo wszystko porozumieć. Po przerwie nagraliście płytę.

Ale problemu, o którym powiedziałem, rozwiązać się nie dało. Dłużej nie mogliśmy się męczyć. Postawiłem na jedną kartę. Zrobiłem to w przełomowym momencie życia, kiedy miałem 40 lat. Pomyślałem, że kiedy będę miał pięć dych, już mi się nie będzie chciało.

Czy są na solowej płycie piosenki, które skomponował pan w czasach Myslovitz?

Są, dwie – „Lato 76" oraz „Kot i pelikan".

Pierwsza to chyba wspomnienie wypadku, z którego uszedł pan cało w dzieciństwie. Czy to rodzaj inwokacji, jak w „Panu Tadeuszu"?

Jako czterolatek mało co, a wpadłbym pod samochód. Wyrwałem się cioci, która się mną opiekowała, chciałem pobiec za dziadkiem i wyskoczyłem na ulicę. To jest sytuacja, która kończy życie albo otwiera nowe, dlatego stała się punktem wyjścia do tworzenia reszty piosenek, chociaż tylko ona napisana została z perspektywy świata widzianego oczami dziecka. Część pozostałych sytuacji została zaczerpnięta z mojego dorosłego życia. Inne tylko obserwowałem, ale też przepuściłem je przez moje emocje, ponieważ nie potrafię pisać inaczej, jak tylko w osobisty sposób. Dlatego album może robić wrażenie historii jednego człowieka.

Zaskoczyła wszystkich „Beksa", która przez trzy tygodnie znajdowała się na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki – bluesową melodią, produkcją, śpiewem. Tego jeszcze nie było.

Jej bohaterem jest dorosły człowiek rozliczający się z traumami, które od dzieciństwa go dręczą. Nie jest człowiekiem słabym, ale na pewno przeżywa chwile słabości, walczy z nią, wścieka się i próbuje ją okiełznać. Już tak jest, że złe zdarzenia pozostają w naszej pamięci na zawsze. Na szczęście możemy lęki z nimi związane rozpoznać i zapanować nad nimi. Jeśli nie – to nami kierują.

Zawsze podkreślał pan, że chce być dobrym ojcem, blisko dzieci. „Kot i pelikan" ?to utwór o rozdarciu między marzeniem o byciu obowiązkowym, idealnym ojcem ?a męskim pragnieniem niezależności.

Teraz zastanawiam się, dlaczego napisałem „Mimochodem czuję że ?/z każdym dniem mam coraz mniej"? To na pewno piosenka o tym, że każdego dnia, coś zyskując, jednocześnie coś oddaję, tracę. Dla mnie ważne  jest tworzenie wartości nowego życia, kształtowanie nowego człowieka, a nie ciągłe patrzenie na koniec własnego nosa. Uczę się tego, bo nie zawsze tak było.

Ma pan ojcowskie wyrzuty sumienia, gdy wyjeżdża na dłużej?

Mam. Dlatego nie wyjeżdżam i bronię się przed nazbyt wieloma koncertami. W domu zdarzają mi się chwile słabości. Bawiąc się z dwoma synami – dwulatkiem i sześciolatkiem – myślę: „Boże, jaką zabawę mam im teraz wymyślić?". Jednak inną sprawą jest być i radzić sobie z tym, a inną – nie być w ogóle.

Ale musi pan czasem wyjechać. Każdy musi.

Czuję się niekomfortowo, jak jestem poza domem dłużej niż dwa dni. Teraz, ?w związku z nagrywaniem płyty, nie było mnie w domu tydzień i czułem się, jakbym wracał po pół roku. Pewnie bierze się to z tego, że nie chcę nic stracić i bardzo się tym przejmuję.

Czy synowie mają świadomość, czym się pan zajmuje ?i jaka jest pana pozycja?

Mało opowiadam o mojej pracy. Mój prawie siedmioletni syn nie zna mojej muzycznej historii. Myślę, że nie kojarzy żadnej piosenki Myslovitz.

Kiedy pójdzie do szkoły, dowie się, kim jest tata, i bardzo się zdziwi.

O tym, że gram, wie, bo zabrałem go kiedyś na koncert Lenny Valentino.  Wiedzą też o tym jego koledzy w szkole, którzy namawiają go, żeby założyć zespół. Ale on ma na razie inne zainteresowania.

To dobrze, gdy ojciec nie przytłacza dziecka swoją pracą i pasjami.

Gram mu muzykę, jaką się interesuję. Chcę pokazać mu to, co moim zdaniem jest wartościowe. Kilka razy byliśmy na koncertach ?i różnych muzycznych imprezach. A moją muzykę niech odkrywa sam. Teraz zaśpiewał w „Beksie".

W „Beksie" dotyka pan wielu ważnych kwestii: „Już nie wytrzymuję tempa". „Już mam dosyć wspomnień, z trudem ogarniam własny dom". Wszystkie piosenki są zapisem walki o to, żeby znaleźć dystans do tego, co w nas ciemne i co nie daje nam spokoju we współczesnym świecie.

Takie jest nasze życie. Jestem przytłoczony przez tempo, w którym żyję, oraz mnogość sytuacji, które nie są dla mnie komfortowe. Marzę wtedy o chwili spokoju, ale bez tego, co robię, trudno byłoby mi żyć.

Łatwo się panu pisze, komponuje?

Nigdy nie piszę do szuflady, a gdy teraz zdarzyła się dłuższa przerwa, „Beksę" pisałem prawie trzy miesiące. Skreślając, podkreślając, sprawdzając zdania, słowa, pomysły. Bywa, że jedna linijka była wynikiem tygodniowego siedzenia w biurze. Odwoziłem dzieci, jechałem do biura i pracowałem. Jak nie napisałem nic do godziny 15, miałem inne zajęcia. Czułem się jak w kokonie, z którego muszę wyjść, żeby zrobić coś istotnego, co dotknie innych. Chciałem się wedrzeć głęboko w siebie. Zrobić coś wyjątkowego. Szarpałem się z tym. Pytałem innych, jak im się podoba moje nowe wcielenie. Ciągle robiłem jakieś testy i ciągle nie byłem zadowolony. I nawet kiedy już się skończyła ta szarpanina – wiem, że zacznie się zaraz nowa. Taka karma.

Śpiewa pan o strachu, choć wydawać by się mogło, że żyjemy w wyjątkowo stabilnym świecie, jeśli porównać go z życiem naszych rodziców ?i dziadków. Czego najbardziej się boimy?

Oczywiście, obawiam się wojny, jak każdy. Strach, o którym piszę, jest jednak emocją całkowicie wewnętrzną, subiektywną. To strach ludzi, którzy cały czas się martwią. Strach, który nie do końca można racjonalnie wytłumaczyć. To przeczulenie, niepewność. Śpiewam ?o tym w ostatniej piosence ?o przemijaniu. Śpiewam o tym, że się starzeję. W zasadzie nie ma się czego bać. Starość może być piękna. ?A jednak boimy się wszyscy, idąc w jednym kierunku. Są ludzie, którzy myślą o tym ?i starają się zapomnieć. A ja myślę, że lepiej to oswajać.

Piękny jest liryk miłosny ?o miłości wbrew naszym marzeniom i ograniczeniom.

„Nawet jeśli to nie jest to, usiłuję uwierzyć też". Myślę, że tej piosenki nie trzeba rozumieć wprost. Ona dotyczy każdego związku, każdej kobiety i mężczyzny. Nie zawsze jest tak, jak chcemy, ale to nie znaczy, ?że jest źle. Czasami błądzimy ?z głową w chmurach, przebywamy w wymyślonym, wyimaginowanym świecie ?i to dobrze, jak ktoś bliski sprowadza nas na ziemię.

Wczoraj - 23 kwietnia - w warszawskim klubie Palladium odbył się koncert Artura Rojka, przypominamy rozmowę z muzykiem oraz prezentujemy fotoreportaż w wydarzenia. Autorem zdjęć jest Adam Burakowski.

Rz: Pana odejście z Myslovitz było jednym z najgłośniejszych muzycznych rozwodów po 1989 r. Pierwszy solowy album jest zawsze rodzajem manifestu, nowej wizytówki. Czuł pan ciężar odpowiedzialności, pracując na płytą „Składam się z samych powtórzeń", która ukaże się ?4 kwietnia?

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Dzieło włoskiego artysty sprzedane za 6 mln dolarów. To banan i taśma klejąca
Kultura
Startuje Festiwal Niewinni Czarodzieje: Na karuzeli życia
Kultura
„Pasja wg św. Marka” Pawła Mykietyna. Magdalena Cielecka zagra Poncjusza Piłata
Kultura
Pawilon Polski na Biennale Architektury 2025: Pokażemy projekt „Lary i penaty"
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Kultura
Muzeum Historii Polski na 11 listopada: Wystawa „1025. Narodziny królestwa”