Śpiewaczka Cecilia Bartoli

Cecilia Bartoli opowiada „Rz" o tajemnicach nowej płyty i drodze, którą przebyła do Petersburga przez Polskę - pisze Jacek Marczyński.

Aktualizacja: 11.10.2014 04:30 Publikacja: 11.10.2014 04:22

Cecilia Bartoli St. Petersburg DECCA CD, 2014

Cecilia Bartoli St. Petersburg DECCA CD, 2014

Foto: Rzeczpospolita

To będzie jej 11. płyta, światową premierę „St. Petersburga" zaplanowano na wtorek. Jak na 25 lat kariery to niezbyt wielka liczba tytułów, ale każdy album Cecilii Bartoli wywoływał sensację, był starannie przemyślany, zaskakujący. Obdarzona wyjątkowym głosem, porównywana z Marią Callas, sprzedała łącznie ponad 10 milionów egzemplarzy płyt, zdobyła pięć statuetek Grammy i 20 innych nagród fonograficznych w Europie.

Uczucie niedosytu

W życiu kieruje się jednak zasadą „pozostaw po sobie niedosyt". I jak podkreśla, dotyczy to zarówno śpiewania, jak i tego, co robi w kuchni. A jak każda Włoszka przywiązuje wagę do jedzenia.

Świat chciałby jednak słuchać jej na okrągło. A do śpiewania była przeznaczona właściwie od narodzin. – Miałam osiem lat, gdy w Operze Rzymskiej, w której pracowali moi rodzice, byłam Pastuszkiem w „Tosce" – opowiada „Rz". – W innych przedstawieniach pojawiałam się w dziecięcych chórach i poznałam wielki włoski repertuar. On jest cząstką naszej rodzinnej tradycji, mama była sopranem lirycznym, ojciec tenorem.

W wieku dwudziestu kilku lat sławą dorównywała we Włoszech Luciano Pavarottiemu. Nie poszła jednak jego drogą, o występach na stadionach czy w w parkach wypowiada się z lekceważeniem. – Lubię otwartą przestrzeń, jest doskonała do spacerów z psem czy jazdy na rowerze – mówi – ale to nie miejsce odpowiednie do śpiewania.

W myśl swej zasady unika częstych występów. Nie lubi wielkich teatrów, woli mniejsze sale. – To nie jest kwestia akustyki, tego, czy będę dobrze słyszana, ale kontaktu z publicznością – wyjaśnia. – Kiedy widzę, że ktoś w trzecim rzędzie ogląda mnie przez lornetkę, wiem, że nie ma między nami kontaktu.

Jej występy są niepowtarzalne. Cecilia Bartoli jest żywiołem, energią, w zależności od utworu promieniuje radością lub przepełnia ją smutek. – Mam niekiedy wrażenie – opowiada – że kieruje mną jakaś obca siła, unosi niezwykła energia. Zależy to oczywiście od sali, publiczności, całej atmosfery koncertu, ale w zasadzie są to rzeczy niepowtarzalne.

Jej wyjątkowość polega i na tym, że nie proponuje publiczności sprawdzonych operowych przebojów. Wprowadza ją w wyrafinowany świat muzyki dawnej, odkrywa zapomniane skarby. Na początku kariery, zobligowana kontraktem z Deccą, nagrała wszystkie najpopularniejsze arie, w jakich może się popisać śpiewaczka o tak olśniewających koloraturach, potem każdy album zaczęła poświęcać innemu tematowi, kompozytorowi czy artyście z przeszłości.

Trzy kobiety

Wejście do studia nagrań poprzedzają długie poszukiwania w bibliotekach świata, niemal studia muzykologiczne, którym oddaje się z równą pasją jak śpiewaniu. Najnowszy album „St. Petersburg" poświęciła kompozytorom i operze włoskiej na dworze trzech caryc – Anny, Elżbiety i Katarzyny – panujących w Rosji od 1731 roku do końca tego wieku.

– Ta płyta ma właściwie polskie korzenie – uprzedza moje pytanie Cecilia Bartoli, gdy spotykamy się w Salzburgu, dokąd przyjechała na występy. I od razu dodaje: – Anna, bratanica cara Piotra Wielkiego, która pierwsza sprowadziła do Rosji włoski zespół operowy, została do tego namówiona przez polskiego króla Augusta II. To on wypożyczył jej swój zespół, ale tylko na rok. Potem śpiewacy i muzycy musieli wrócić do Polski, ale opera tak się na carskim dworze spodobała, że ściągnięto kolejną grupę artystów, tym razem już z Włoch.

– Wcale mnie nie dziwi, że Polska stała się pomostem między Włochami a Rosją – odpowiadam. – Byliśmy pierwszym krajem poza Włochami, w którym zaczął działać stały teatr operowy. Król Władysław IV, który jako następca tronu odbył podróż do Italii, tak polubił tę sztukę, że chciał ją mieć na swoim dworze.

Tego Cecilia Bartoli nie wiedziała. Słuchała z uwagą i przyznała, że w gruncie rzeczy odbyła podobną drogę.

– To historia, której początków należy szukać w latach moich studiów w konserwatorium – opowiada. – Nas uczono, że celem ekspansji włoskiej opery i kompozytorów była Anglia czy Hiszpania, a nie wschód Europy. Tam rozpościerała się muzyczna ziemia nieznana, terra incognita.

Miała 19 lat, gdy zadebiutowała w Operze Rzymskiej jako Rozyna w „Cyruliku sewilskim". Z tym przedstawieniem pojechała na tournée do Berlina, będącego wówczas jeszcze stolicą NRD. A tam otrzymała zaproszenie, by w 1986 roku wystąpić w Teatrze Wielkim w Warszawie w premierze innej opery Rossiniego – „Włoszka w Algierze".

Zima w Warszawie

– Przyjechałam do Polski i po raz pierwszy w życiu zorientowałam się, że może być tak zimno. Mrozów w ogóle nie znałam – wspomina teraz. – Dostałam natychmiast kataru i mogłam śpiewać barytonem, zresztą w końcu w ogóle nie wystąpiłam. Ale byłam absolutnie zaskoczona zespołem warszawskiego teatru. Odkryłam jeden z najwspanialszych głosów, jakie pojawiły się kiedykolwiek na tej planecie. Był bogaty w różne odcienie, piękny jak najwspanialsza czekolada. To Ewa Podleś, do dziś jestem jej nieustającą wielbicielką. Wówczas też zrozumiałam, że tradycje operowe musiały być bogate i na wschodzie Europy.

Wtedy jednak poznawanie tej tradycji było utrudnione. – W czasach komunistycznych nie miałam szans na dostęp do rosyjskich bibliotek – mówi. – Po pieriestrojce pracowały zaś w tak złych warunkach, że kontakt był szalenie trudny. Pomagała mi biblioteka w Waszyngtonie, szukałam innych źródeł. I przede wszystkim poznałam nazwiska kompozytorów, którzy w XVIII wieku tworzyli w Petersburgu.

Do najważniejszych carskich autorów należeli neapolitańczyk Francesco Araia, Vincenzo Manfredini, Friedrich Raupach, który choć był Niemcem, pisał włoskie opery, a także Domenico Cimarosa. Ten z kolei w drodze do i z Petersburga zatrzymywał się na dłuższe postoje w Warszawie, gdzie świadczył usługi kompozytorskie Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu.

Kiedy Cecilia Bartoli mogła wreszcie wejść do petersburskich archiwów, odkryła kilkadziesiąt XVIII-wiecznych oper.

– Sam Araia był zobowiązany stworzyć przynajmniej jeden nowy utwór w roku – wyjaśnia. – One zaś zachowały się także dlatego, że kiedy kompozytorzy opuszczali Rosję, musieli zostawić wszystkie nuty. Miałam więc ogromny kłopot z wybraniem około 80 minut muzyki na jedną płytę, bo chciałam pokazać całą jej różnorodność.

Rosyjska dusza

Jedenaście fragmentów, które nagrała, pokazuje też skalę interpretacyjnych możliwości samej Cecilii Bartoli, gamę skrajnych emocji, jakie potrafi wyrazić śpiewem. Ona jednak zwraca uwagę na wartość muzyki. – Jakie było moje zdumienie, gdy obok typowej barokowej muzyki, jak ją nazywam, pirotechnicznej, pełnej wokalnych popisów, odkryłam cudowne melancholijne arie – wyjaśnia. – Znalazłam też i nagrałam arie pisane przez Raupacha do rosyjskich tekstów poety Aleksandra Sumarokowa. To było coś niesłychanego w tamtych czasach. Jest w tej muzyce niezwykły sentymentalizm, rosyjska dusza. W Petersburgu Włosi zaczęli komponować w innym stylu.

Na carskim dworze prezentowano także utwory innych kompozytorów, takich jak sławny wówczas w Europie Johann Adolf Hasse. Nie ma jednak żadnych dowodów, że on sam dotarł do Petersburga. Namawiam więc Cecilię Bartoli, by jego muzyka stała się tematem kolejnej płyty. Hasse był kompozytorem Augusta III Sasa, specjalnie dla Warszawy napisał operę „Zenobia".

– To dobry pomysł – odpowiada. – Żoną Hassego była słynna śpiewaczka Faustina Bordoni, pisał dla niej efektowne arie.

– I byłby powód, by przyjechać do Polski – dodaję. – Zaśpiewała pani u nas tylko raz, 13 lat temu.

– Pamiętam te koncerty, nie przypuszczałam jednak, że to było tak dawno – śmieje się. – Rzeczywiście, chyba muszę znów przyjechać.

To będzie jej 11. płyta, światową premierę „St. Petersburga" zaplanowano na wtorek. Jak na 25 lat kariery to niezbyt wielka liczba tytułów, ale każdy album Cecilii Bartoli wywoływał sensację, był starannie przemyślany, zaskakujący. Obdarzona wyjątkowym głosem, porównywana z Marią Callas, sprzedała łącznie ponad 10 milionów egzemplarzy płyt, zdobyła pięć statuetek Grammy i 20 innych nagród fonograficznych w Europie.

Uczucie niedosytu

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Kultura
Polska kultura na EXPO 2025 w Osace
Kultura
Ile czytamy i jak to robimy? Młodzi więcej, ale wciąż chętnie na papierze
Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Noblistka z Korei śni o podróży do Zakopanego