Kontrolę przeprowadzał rutynowo Wyższy Urząd Górniczy 29 i 30 maja na poziomie 838 metrów pod ziemią, dokładnie w tym miejscu, w którym w środę o godz. 23.38 wybuchł metan. Czterech górników zabiły ogień, wysoka temperatura i podmuch, wywołane wybuchem.
Kopalnia Borynia w Jastrzębiu-Zdroju uznawana jest za wzorcową, jeśli chodzi o profilaktykę przeciwmetanową. – Do tego wypadku w tym miejscu nie miało prawa dojść – twierdzi Katarzyna Jabłońska-Bajer, rzeczniczka Jastrzębskiej Spółki Węglowej, do której należy Borynia.
28 górników Boryni i czterech pracowników prywatnej firmy – Zakładu Odmetanowania Kopalń – na nocnej zmianie nie wydobywało węgla: konserwowali zepsuty przenośnik taśmowy, którym transportuje się węgiel. W pobliżu nie pracował więc kombajn, nie używano dynamitu, by rozsadzać ścianę.
Wybuch nastąpił w ciągu sekundy, około trzech kilometrów od szybu. Wstępna ekspertyza zakłada, że powodem mógł być niewielki pożar spowodowany samozapłonem węgla. Władze Jastrzębskiej Spółki Węglowej zapewniają, że żaden z czujników, które mierzą poziom metanu (ma je każdy górnik, są też zamontowane w ścianach), nie sygnalizował niebezpieczeństwa.
Czy uda się tę wersję potwierdzić? Wybuch uszkodził dwa ścianowe metanometry. – Metanomierze ani przed wybuchem, ani tuż po nim nie wskazywały niebezpiecznego stężenia gazu, po wybuchu większe było tylko stężenie tlenku węgla – podkreśla Jabłońska-Bajer.