Mistrz i uczeń
W krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych za nauczycieli miał takie sławy, jak Jacek Malczewski i Teodor Axentowicz. Ale na swego prawdziwego mistrza wybrał znakomitego pejzażystę Jana Stanisławskiego, a sam został jego najwybitniejszym uczniem, choć początkowo nie wzbudził zaufania profesora. Młody Szczygliński stylizował się to na dandysa, to znów na dekadenta, lecz niezmiennie dbał o elegancję. Jak ponoć wspominał, jego mistrz jednak „wkrótce przekonał się, że można nosić cylinder i rękawiczki, a być dobrym malarzem".
Soczysty portret Stanisławskiego pozostawił Tadeusz Boy-Żeleński we wspomnieniach o podwawelskiej cyganerii Znasz-li ten kraj?...: „olbrzym, gruby jak piec, był podobny do Pantagruela z ilustracji Dorégo. [...] Malował maleńkie obrazki – małe cudowności – stanowiące wymiarem swym zabawny kontrast z jego olbrzymią postacią, ale właśnie podobno tusza jego była przyczyną ich maleńkości; przy większym obrazie zanadto go męczył konieczny ruch ciągłego zbliżania się i oddalania".
Szczygliński nie był biernym naśladowcą. Tworzył płótna na ogół znacznie większych rozmiarów niż jego mistrz, od słonecznych ukraińskich wsi, stepów i bodiaków, z których słynął Stanisławski, wolał zaś widoki miejskie Krakowa, Tyńca i okolic, później także Warszawy. Często były to obrazy zapamiętane, „gdy się wracało po nocnej schadzce albo hulance", a światła latarń i księżyca o zmierzchu lub o świcie rozmazywały się w sposób charakterystyczny wszak nie tylko dla maniery impresjonistów, ale też dla widzenia lunetowego. Natomiast wspólna obu artystom była melancholijna nastrojowość, trafiająca w gusty młodopolskie, na tyle jednak subtelnie, by nie przebrzmieć wraz z epoką.
Jednym z najbardziej pamiętnych dzieł w dorobku Szczyglińskiego była dekoracja malarska Jamy Michalikowej. Wielokrotnie opisywana przez bywalców występującego tam kabaretu Zielony Balonik, którego nazwę wymyślił zresztą właśnie nasz artysta, została niestety zniekształcona w wyniku powojennej rekonstrukcji wnętrz cukierni.
Tkalnie i tramwaje
Do innego świata należała panna młoda, choć łączyły ją z wybrankiem pasje artystyczne, była bowiem skrzypaczką. Rówieśnicy (rocznik 1881), oboje pochodzili z Łodzi i ponoć w czasach szkolnych mieli się ku sobie, ale później ich drogi się rozeszły. Felicja przyszła na świat jako najmłodsza córka fabrykanta Ludwika Friedländera i Karoliny z Neufeldów. W rodzinie powtarzano, że ojciec cieszył się wielkim szacunkiem pracowników firm, których był współwłaścicielem: Częstochowskiej Fabryki Kapeluszy oraz należącej do niego i Ottona Thienemanna łódzkiej Tkalni Wełnianej i Jedwabnej przy ulicy Spacerowej (obecnie aleja Kościuszki). Pewnego razu, kiedy w Łodzi wybuchły strajki, robotnicy mieli przyjść do pryncypała i spytać, co mają robić, on zaś odpowiedział, żeby też strajkowali, gdyż odmowę przyłączenia się inni wzięliby im za złe.
Frydlenderowie należeli do zamożnego, asymilującego się żydowskiego mieszczaństwa. Posługiwali się spolszczoną formą nazwiska, które do dzisiaj noszą mieszkający we Francji potomkowie Jakuba, starszego o osiem lat brata Felicji. Ona sama już w dorosłym życiu ochrzciła się w parafii na warszawskim Nowym Mieście, przyjmując drugie imię: Maria. Najstarsza z rodzeństwa Róża zrobiła to zaś u kapucynów na Miodowej w 1902 roku razem ze swoim mężem Maurycym Spokornym, kiedy ten rozpoczynał prowadzić interesy w stolicy. Był przedsiębiorcą, działał najpierw w branży farmaceutycznej w Łodzi, a następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie został dyrektorem Tramwajów Miejskich. W 1908 roku dokonał prawdziwej rewolucji, elektryfikując sieć pojazdów, dotąd ciągniętych przez konie (zbudowano wówczas elektrownię tramwajową, w której gmachu mieści się dziś Muzeum Powstania Warszawskiego). W monumentalnej kamienicy, którą wystawił w prestiżowej i najelegantszej lokalizacji miasta, na rogu Alej Ujazdowskich i Szopena, mieszkała również Felicja z matką.