300-tysięczne Jassy to czwarte co do wielkości miasto Rumunii. Jest tam najbliżej od Kijowa położone lotnisko, z którego można odlecieć na zachód i północ Europy. Lotnisko jest malutkie, przeżywa największe w historii oblężenie. Na Zachód łatwiej się stąd wydostać niż z lotniska w Kiszyniowie, stolicy Mołdawii.
Nikogo nie zostawimy
W piątek w hali portu lotniczego setki uchodźców. Większość ma bilety, są już w Jassach od dnia czy nawet trzech, na wielu za granicą czekają znajomi albo nieznajomi - wolontariusze. Niektórzy próbują bilety zdobyć. - Ja mam tylko to, zabierzcie mnie dokądkolwiek - studentka z Charkowa pokazuje plecaczek, w którym mieści się laptop i kilka najpotrzebniejszych rzeczy. To współczesny „triewożnyj cziemadanczik”, walizeczka na wypadek katastrofy, z której ucieka się z tym, co zawsze trzeba mieć przy sobie: dokumenty, ciepłe ubranie, lekarstwa, wodę.
Pojawia się przy niej wolontariuszka w kamizelce z rosyjskim i rumuńskim napisem „Tłumacz”. Może się uda studentkę wsadzić do samolotu do Barcelony albo włoskiego Bergamo.
Długi ogonek do punktów odpraw. Potem kilka godzin czekania w ścisku na kontrolę bagażu, wśród płaczących dzieci i zdesperowanych rodziców, niektórzy próbują ominąć kolejkę. Umęczone, smutne twarze. Kobieta wyciąga pierś i karmi niemowlę.
Siedem samolotów czeka na płycie, jeden obok drugiego, wszystkie już opóźnione. Oprócz wspomnianych jeszcze: Londyn Luton, Bukareszt, Warszawa, Paryż, Berlin. Do wieczora ma przylecieć jeszcze kilka. - Ale nikogo nie zostawimy - mówią rumuńscy pracownicy lotniska. Wraz z policją panują nad tłumem. Pracownicy linii lotniczych mają w klapach swoich uniformów wstążki w ukraińskich barwach - niebiesko-żółtych.