Dałbym dużo, żeby mieć malutki mikrofon przypięty do garnituru tłumacza lub garsonki tłumaczki, jedynych osób, które słyszały, o czym rozmawiają przywódcy Stanów Zjednoczonych i Korei Północnej. Obaj są niekonwencjonalni i nieprzewidywalni, wymiana obietnic i stawianych warunków musiała być wyjątkowo ciekawa. Zapewne za parę godzin usłyszymy, że wszystko zmierza w dobrym kierunku i że spotkanie było owocne.
Najważniejszy jest ten kierunek - ku skreśleniu Korei Północnej z listy państw, które zagrażają bezpieczeństwu światowemu, grożą bronią atomową i odpalają rakiety w kierunku bliższych i dalszych sąsiadów.
Wchodząc na tę, bez wątpienia długą, drogę Donald Trump podkreśla, że wbrew temu, co się o nim mówi, jest zdolny do rozwiązywania problemów międzynarodowych, a nie tylko piętrzenia nowych. Ewentualna umowa z Kim Dzong Unem byłaby największym osiągnięciem jego pierwszej kadencji i poważnym argumentem w walce o drugą.
Północnokoreański dyktator gra o to, by to skreślenie jego kraju z listy największych zagrożeń nie oznaczało skreślenia jego i jego rodziny. Gra o życie i władzę.
Celowo używam określenia „dyktator”, bo mam wrażenie, że wielu zauroczonych historycznym charakterem spotkania publicystów i ekspertów szybko zapomniało, kim jest Kim. Teraz nazywany jest raczej łagodnie przywódcą. Choć los jego poddanych nie zmienił się od listopada zeszłego roku, gdy oglądaliśmy zdjęcia ostrzeliwanego przez kolegów północnokoreańskiego żołnierza uciekającego na Południe. Nic nie wskazuje na to, żeby teraz ten los miał się zmienić. Wsparcie ekonomiczne, które Kim może dostać od Amerykanów i Koreańczyków z południa za obietnicę powolnego pozbywania się broni jądrowej, będzie zapewne tylko wsparciem dla komunistycznych elit.