Jego zdaniem uposażenie poselskie jest za niskie i nigdy nie przyciągnie do polityki ludzi zdolnych, którzy będą stanowili dobre prawo. Powód? W sektorze prywatnym zarobią znacznie więcej.

To prawda. Zarobki polityków są dużo niższe niż biznesmenów czy prawników. Wyższe uposażenia mają prawie wszyscy deputowani z innych krajów europejskich. Ale jest i druga strona medalu: uposażenie poselskie od wynagrodzenia przeciętnego Kowalskiego dzieli prawdziwa przepaść. A przecież posłowie i senatorowie mają też inne przywileje. Choćby darmowe przejazdy koleją czy przeloty samolotami. Ci spoza stolicy dostają ekstradotacje na wynajęcie mieszkania itd. Ale nasi deputowani narzekają, że nie mają za co zbudować zaplecza eksperckiego.

Dyskusja o zarobkach poselskich sprowadza się niestety wyłącznie do liczenia złotówek. Oczywiście warte uwzględnienia są postulaty wprowadzenia większej transparentności w gospodarowaniu publicznymi pieniędzmi. Warto wprowadzić system mierzenia efektów pracy deputowanych – same wybory przeprowadzane raz na cztery lata nie są miarodajne.

Dziś jednak większość polskiego społeczeństwa – nie wyłączając z tego parlamentarzystów – postrzega politykę jako maszynkę do zarabiania pieniędzy. Wystarczy być, żeby odebrać swoją należność. To myślenie rodem z PRL, w którym obowiązywała zasada: „czy się stoi, czy się leży dwa tysiące się należy".

Sęk w tym, że niewielu postrzega politykę w kategoriach służby. Służby na rzecz ojczyzny i jej obywateli. Słownik języka polskiego definiuje służbę jako pracę „na rzecz jakiejś wspólnoty, wykonywaną z poświęceniem". Jeżeli zaś z poświęceniem, to bez rozglądania się za wielkimi pieniędzmi i przywilejami. Tymczasem w Polsce wejście w jakąkolwiek służbę publiczną czy to na poziomie lokalnym, czy ogólnokrajowym niemal zawsze związane jest z pytaniem: „co ja z tego będę miał?". I tak od lat kręcimy się w kółko.