Francji zamachy nie są obce: tylko od krwawego ataku na redakcję „Charlie Hebdo" w 2015 r. policja naliczyła przynajmniej 20 poważnych ataków przeprowadzonych przez islamistów. Jednak fala ataków, które Republika przeżywa w ostatnich dniach, ma wymiar szczególny. Trzeba tu mówić o starciu cywilizacyjnym dwóch wykluczających się dogmatów. Z jednej strony laickiej Republiki, która opiera się na wolności wypowiedzi i uwolnieniu od znaków religijnych przestrzeni publicznej. Bez tego Francja zaprzeczyłaby własnej tożsamości i wyznawanym przez siebie prawom człowieka. Z drugiej mamy islam, niedopuszczający do obrazowania Boga i jego proroka, tym bardziej w formie karykatur.
Przyjmując od dwóch pokoleń miliony muzułmanów, Paryż był przekonany, że ten pierwszy ideał bez trudu zwycięży, bo każdy będzie chciał żyć „po francusku": nowocześnie i w dobrobycie. Ta prognoza się jednak nie sprawdziła, bo w warunkach permanentnego marazmu gospodarczego i wysokiego bezrobocia pełnoprawnego miejsca we francuskim społeczeństwie nie starczyło dla wszystkich. Muzułmańscy imigranci zostali z niego wykluczeni w pierwszej kolejności.
Przyznał to sam Emmanuel Macron, wydając wojnę „separatyzmowi islamskiemu", czyli budowie we Francji społeczności, która rządzi się własnymi prawami. Zapowiedział też podporządkowanie meczetów i imamów władzom. Uwierzył, że da się zbudować „francuski islam". Sprawy zaszły już jednak bardzo daleko. Między Republiką a radykalnymi islamistami urosła wielka przepaść. To starcie ci ostatni poszerzają zresztą także na Kościół, co oznacza, że dążą do zniszczenia już nie tylko laickości, ale też całej spuścizny Zachodu.
Wiele wskazuje na to, że obie strony będą coraz bardziej radykalne. Może nawet dojść do zasadniczego ograniczenia otwartej polityki migracyjnej Francji. Zaostrzenie stosunków z Turcją może też być zapowiedzią znacznie dalej idącej zmiany polityki zagranicznej Paryża wobec świata muzułmańskiego. I być może po latach sporów zbliżenia z Warszawą.