Dotowanie start-upów opiera się na podwójnym fundamencie. Pierwszy element to intuicja biznesowa osób udzielających wsparcia, która pozwala ocenić, co jest prawdziwą innowacją i może mieć kiedyś szanse rynkowe, a co jest tylko zwykłym kitem mającym ułatwić wyrwanie paru groszy. Drugi, nie mniej istotny element, to zaufanie do decydentów, że kierują się wyłącznie merytoryczną oceną projektów.
Zaufanie jest potrzebne, bo innowacyjne start-upy mają to do siebie, że nawet jeśli są sensowne, wcale nie są skazane na sukces. Powiem więcej: masowo upadają. Tylko nieliczne pomysły okazują się trafione. Nawet w Izraelu, mateczniku tysięcy innowacyjnych projektów, przeżywa pierwszy rok tylko jeden czy dwa na sto. Ale system działa, bo jeśli choć jeden na dziesięć tysięcy wreszcie okaże się światowym hitem, to przyniesie gigantyczny zwrot z inwestycji. Instytucji sponsorującej pozwala to współfinansować kolejne tysiące start-upów. Ale przede wszystkim napędza tamtejszą gospodarkę.
Czytaj więcej
To nasz audyt wewnętrzny wykrył, że projekt opiewający na ponad 120 mln zł w ogóle nie powinien był zostać dopuszczony do procedowania – mówi dr Paweł Kuch, p.o. dyrektora Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Przy ocenie starającego się o dotację start-upu potrzebna jest nie tylko intuicja, co jest przełomowe i może w kolejnej rundzie finansowania przyciągnąć inwestorów prywatnych, ale i odwaga przy podejmowaniu decyzji. Asekuranctwo grozi wspieraniem rzeczy już gdzieś wymyślonych i sprawdzonych, a więc takich, które już innowacją nie są i na których wcześniej niż nasz start-up zarobi kto inny.
Badania izraelskiego systemu publicznego wsparcia innowacji pokazały, że gdy okazał się sukcesem, wzbudził zainteresowanie opinii publicznej i polityków (ale nie kasą dla znajomych!), a wtedy – co za paradoks – jego innowacyjność… zmalała. Prawdopodobnie świadomość znaczenia programu sprawiła, że oceniający star-upy przestali eksperymentować i podświadomie stali się bardziej zachowawczy.