Koniec listopada przyniósł małą niespodziankę. Główny Urząd Statystyczny wstępnie oszacował, że w mijającym miesiącu inflacja spadła do 17,4 proc. w ujęciu rocznym. Ekonomiści spodziewali się 18 proc., po tym jak w październiku było 17,9 proc. Na otwieranie szampanów jest jednak zdecydowanie zbyt wcześnie. Nie warto ich nawet jeszcze mrozić.
Listopadowe 17,4 proc. to wciąż szalenie dużo. Oznacza, że ceny nadal rosną w zawrotnym tempie. Oddechu nie da nam także 15, 12, a nawet 10 proc. A przecież do tego bardzo daleko. Sam Narodowy Bank Polski szacuje, że tempo wzrostu cen wróci do akceptowalnego poziomu dopiero w… 2025 r. Po drodze czekają nas rekordowo drogie święta, a potem kolejne jeszcze droższe, i kolejne.
Czytaj więcej
Wskaźnik cen konsumpcyjnych (CPI), główna miara inflacji w Polsce, wzrósł w listopadzie o 17,4 proc. rok do roku, po zwyżce o 17,9 proc. w październiku – oszacował wstępnie GUS.
Lekki listopadowy spadek tempa wzrostu cen to pokłosie taniejących na świecie ropy i gazu, a także nieco mocniejszego złotego. Nawet jeśli te tendencje się utrzymają, nie musi to jednak oznaczać odwrócenia trendu inflacyjnego w Polsce. Za chwilę przecież przestaną w większości działać tarcze antyinflacyjne, w górę pójdą rachunki za prąd i ogrzewanie. Inflacja znów pewnie podskoczy, a wedle części ekonomistów przebicie poziomu 20 proc. to ciągle realny scenariusz.
Tym bardziej, że jak twierdzą ci sami ekonomiści, rząd wciąż nie wziął się za poważną walkę z inflacją. Przeciwnie, dolewa benzyny do ognia. Nadal pompuje więc wydatki, rozdając bez opamiętania publiczne pieniądze, by podlizać się wyborcom. To gospodarstwa domowe podchodzą do tej sytuacji roztropniej. Zdając sobie sprawę z zagrożeń i powagi sytuacji, uważniej oglądają każdą złotówkę i ograniczają wydatki. Bez cienia przesady można powiedzieć, że to one bardziej przyczyniają się dziś do wyhamowywania inflacji niż rząd i powołana do tego Rada Polityki Pieniężnej z prezesem NBP na czele.